Poniżej jednym tchem i po przecinku wymieniam więc to, co mnie naprawdę zachwyciło i poruszyło na ekranie w roku 2017. Pozycji jest prawie 30, ale co poradzę. Są wśród nich filmy, seriale, dokumenty i krótkie metraże, bo takie rzeczy oglądam i takie na tej liście obok siebie znaleźć się muszą. Niektóre mają w nawiasie nazwę festiwalu filmowego, na którym można je było zobaczyć. O niektórych rzeczach rozpisuję się bardziej i podsuwam czasem bonusy, które są z jakiegoś powodu ważne/fajne/ciekawe w kontekście danego dzieła.

Dziwny był ten kończący się 2017. Nie pojawił się żaden nowy film z Leonardo diCaprio, ale WRESZCIE na ekrany wszedł film o superbohaterce. Wybitny twórca video-esejów zrealizował swój świetny debiut fabularny, powrócili Łowca Androidów i Miasteczko Twin Peaks, a polski artysta stworzył film-wykład o genetyce i początku wszechświata. Debiutant wygrał Festiwal w Gdyni, na mniejsze ekrany trafiło -naście doskonałych seriali, w tym aż za wiele o przemocy wobec kobiet, a w Szwecji śledzie śpiewały o tym, jak samotnie i smutno żyje się w świecie korporacji. Chyba podobnie smutno jest tylko pod nosem Disneya w Orlando na Florydzie. Ale był to też rok, w którym Isabelle Huppert znowu zmiażdżyła system, Anne Hathaway pokonała monstrum w Seulu i własne słabości, mała czarnoskóra dziewczynka na nowo urządziła jeden świat, a bohaterka nosząca to samo imię, co ja, pokazała, że może nadejść “jasny dzień”. W Portugalii robotnicy przejęli fabrykę wind i jeszcze o tym zaśpiewali, a Thor pokazał, że poza imponującym sześciopakiem ma też poczucie humoru i jest dobrym kumplem. W sumie gdy tak patrzę na tę moją listę, to widzę, że siostrzeństwo, przyjaźń i wspólnota zwyciężyły nie raz, nie dwa i nie pięć. Jest nadzieja. Nolite te bastardes carborundorum.

My burden, reż. Niki Lindroth von Bahr – szwedzki krótkometrażowy musical o kryzysie egzystencjalnym, nudzie i smutku w świecie liberalnej, korporacyjnej gospodarki. Przy okazji animacja stop-motion, efekt benedyktyńskiej wręcz pracy autorki. Film jest niestety w tej chwili niedostępny poza obiegiem festiwalowym i szwedzką telewizją, ale w sieci na friko można obejrzeć jej wcześniejszy, równie świetny, krótki metraż Simhall (2014).
Bonus: link do filmu Simhall

Wonder Woman, reż. Patty Jenkins – nareszcie. Jasne, pewnie będą lepsze filmy o super-bohaterkach, ale oglądanie tego filmu w kinie i tak było jednym z najmocniejszych filmowych przeżyć ever.

Cicha noc
, reż. Piotr Domalewski – jeśli Polska jest filmem, a film Polską to mocno możliwe, to na mapie leży obecnie gdzieś w tej okolicy.

Twin Peaks: The Return, SHOWTIME, reż. David Lynch – czapki z głów, szczęki w dół. Zrewolucjonizować serial można raz, ale dwa razy? Wydaje się, że Lynch na takie wątpliwości odpowiada “hold my beer” (czy raczej: coffee). Choć w sumie sama nie wiem, czy to właściwie serial czy to film, bo ani jedno, ani drugie do końca nie pasuje do dzieła Lyncha. Zresztą jakoś mi z tą niepewnością wyjątkowo łatwo się pogodzić i dać się temu ponieść. Lekko zagubionych (szczególnie po ósmym odcinku) odsyłam do świetnego i naprawdę pomocnego w mierzeniu się z Lynchem tekstu Davida Fostera Wallace’a z planu Zagubionej autostrady. Mnie pomogło. I tak, są tam jakieś nawiązania do starego Miasteczka Twin Peaks, a sam DFW o swoim pierwszym “spotkaniu” z Lynchem pisze tak: “Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Davida Lyncha, sikał na drzewo”. A potem jest już tylko ciekawiej.
Bonus: Fragmenty tekstu po angielsku znajdziecie tu, a całość w przetłumaczonym niedawno na polski przez wspaniałą panią Jolantę Kozak tomie Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię (2016).

Top of the Lake: China Girl
, BBC TWO/SUNDANCE, reż. Jane Campion – podobała mi się tu każda scena. Chyba najbardziej ta, w której Mary rozpakowuje prezent od Robin.

Dunkierka, reż. Christopher Nolan - nikt tak nie rzeźbi w materii filmowej, nikt tak nie splata płaszczyzn czasowych i przestrzeni jak Nolan. Nic to, że czasem jego filmom brakuje serca, bo od serca mogą być inni. On jest od filmowego światotwórstwa. Ps. tak się składa, że każdy nowy rok zaczynam od Incepcji, bo co jak co, ale na dobry początek potrzebne są porządne filmowe fundamenty.

Mother!, reż.
Darren Aronofsky – kolejny po Noem bombastyczny, podstawiający nam pod nos naprawdę grube metafory odcinek Biblii wg Aronofskiego. Choć nie tylko tędy droga – odczytanie tej historii jako metafory życia z artystą też dostarcza. Jako wielka fanka hasztagu #twojastaratomatkanatura kupuję to absolutnie.

Wieża. Jasny dzień, reż. Jagoda Szelc (FPFF w Gdyni) – dlaczego? Sami zobaczycie w 2018.
 
Thor: Ragnarok, reż. Taika Waititi – Marvel “znowu” wygrywa z DC Comics. Opcja, by oddawać tytuły ciekawym reżyserom o mocnym stylu tu też nie zawiodła. Chyba najzabawniejszy i najbardziej równościowy film Marvela. I znowu chce mi się na nie czekać, więc Czarna Pantero przybywaj.

Moonlight, reż. Barry Jenkins – u niektórych na listach zeszłorocznych, u mnie na tegorocznej, przyszłorocznej, życiowej i każdej innej. To z jednej strony brakująca płyta w annałach czarnego rapu, a z drugiej strony najbardziej uniwersalna, poruszająca historia o formowaniu się ludzkiej tożsamości. Absolutne arcydzieło, film bez jednej fałszywej nuty. I tak, jeden z tych filmów, gdzie ścieżka dźwiękowa jest wspaniałą playlistą, ale nie czyni z niego filmu-mikstejpu, a wiemy, jak wiele takich dziś w kinach, począwszy od Legionu samobójców na Atomic blonde kończąc. Aż mi głupio, że te dwa tytuły (zły-tak-że-aż-zły i najwyżej średni) pojawiają się obok filmu Jenkinsa.
Bonus: link do soundtracku Moonlight na Spotify

Podwójny kochanek, reż. Francois Ozon – bo tak by wyglądała Zara Home, gdyby była filmem i reżyserował ją Andrzej Żuławski. Rozpasana, dziwaczna wizja psychoterapii z jednej strony, z drugiej rozerotyzowany thriller w burżuazyjnych wnętrzach przesterowany tak, że śmiałam się w głos.

Elle, reż. Paul Verhoeven – Isabelle Huppert tutaj, trochę tak jak w świetnym Co przynosi przyszłość Mii Hasen-Løve, a nawet Końcu świata Hanekego wygląda tak, jakby wstała rano, ubrała się w pierwsze-lepsze (choć zawsze doskonale skrojone) ciuchy z własnej szafy i na plan przyszła ot tak, z pytaniem “to w czym dzisiaj gram? A,  dziś u Verhoevena, okej!”. Imponująca jest jej lekkość i warsztat, odkrywam dopiero dla siebie jej wybitne, wybitne aktorstwo. W skądinąd świetnym filmie.

The OA, NETFLIX, twórcy: Brit Marling i Zal Batmanglij – sama nie wiem, czy to aby nie jest jedna wielka bujda na resorach. Bez wątpienia balansuje na granicy kiczu i przesady, i lada moment może spaść i zamienić się w konkretnego gniota. Ale jakoś nie popada, abrakadabra to czary i magia. O czym to jest i dokąd zmierza? Nie wiem i nie szkodzi. Wiem jedno: obejrzałam jednym ciągiem i absolutnie mnie to zachwyciło. Czekam na drugi sezon. Ps. Tym, którzy jeszcze nie widzieli, radzę nie googlać, nie czytać, tylko po prostu to odpalić.

Najpiękniejsze fajerwerki ever, reż. Aleksandra Terpińska – ten film nie chce dać mi spokoju, więc musi trafić na tę listę. Scenariusz Fajerwerków napędza silnik Przypadku Krzysztofa Kieślowskiego, nagrodzono go zresztą w upamiętniającym reżysera konkursie scenariuszowym. Czyli jest tak samo, ale zupełnie inaczej. Tym razem to nie Bogusław Linda w trzech odsłonach, lecz trójka bohaterów o różnych postawach jednocześnie mierzy się z Historią, która wali drzwiami i oknami, i wylewa się na ulice. Po pierwszym seansie miałam lekkie opory, wydawało mi się to trochę zbyt prosto-w-twarz, ale po każdym kolejnym dziwna, niepokojąca gula w gardle narastała i narastała, mam ją do dzisiaj na samą myśl o tym filmie, który niczym Black Mirror dzieje się trochę jakby za 10 minut (5? A może 2?) w naszym świecie. Kto nie ogląda polskich krótkich filmów, ten może znać Aleksandrę Terpińską jako asystentkę reżysera przy filmach Wojciecha Smarzowskiego (Wołyń, Pod mocnym aniołem). Kto ogląda, ten pewnie zna Amerykę (2015) albo Święto zmarłych (2011). Każdemu szczere radzę, żeby zapamiętał to nazwisko, bo wkrótce możliwe będą w przypadku tej reżyserki takie zaskoczki, jak te wszystkie nagrody dla debiutantów na ostatnim Festiwalu w Gdyni. Same Fajerwerki, jak ogłoszono dosłownie chwilę temu, pojawią się w polskich kinach wraz z dwoma innymi trzydziestkami, Amerykańskim snem Marka Skrzecza i 60-kilo niczego Piotra Domalewskiego pod koniec stycznia. To jest news! Krótkie metraże nareszcie w szerszej dystrybucji!
Bonusy: linki do filmów Terpińskiej, które można obejrzeć w sieci
Ameryka
Święto zmarłych

Punisher, NETFLIX, twórca: Steve Lightfoot – najlepszy Marvel na Netfliksie. Poza maksymalnie krwawą, ciężką rozpierduchą jest tu wiele mocnych i przekonujących rzeczy o służbie w armii i konsekwencjach wojny przywiezionej do domu, kryzysie męskości i bohaterstwie, które wcale niekoniecznie jest takie super. Jon Bernthal urodził się, żeby to zagrać.

Amerykańscy Bogowie, STARZ, reż. Brian Fuller – wow, wszystko jest dokładnie takie, jak wyobrażałam sobie czytając książkę, tyle że zupełnie inne.

Homo sapiens, reż. Nikolaus Geyrhalter (Millenium Against Gravity) – jeden film, by rządził wszystkimi post-apokaliptycznymi filmami science-fiction. Choć tak się składa, że to film dokumentalny. Koniecznie na jak największym ekranie!

Blade Runner 2049
, reż. Denis Villeneuve – wielki, ciekawy powrót i najlepsza scena miłosna roku. No i błagam, dajcie Rogerowi Deakinsowi wreszcie Oskara za zdjęcia.

Safari, reż. Ulrich Seidl – horror o Europejczykach kupujących sobie i rodzinie polowania w Afryce. Seidl znowu wali prosto między oczy i nikogo, włącznie z widzem, nie oszczędza. Oj nie, na to safari nie zaprasza David Attenborough i nie czyta go Krystyna Czubówna.

Fabryka niczego, reż. Pedro Pinho (Nowe Horyzonty) – trzygodzinny para-dokumentalny film o likwidacji fabryki wind w Portugalii. Tak właśnie. Robotnicy jednak nie opuszczają miejsc pracy, przechodzą na samo-zarządzanie i mają jeszcze czas o tym zaśpiewać. Takie rzeczy to tylko na Nowych Horyzontach. Niezwykłe, zaangażowane społecznie kino. Takiego dzisiaj nam trzeba.

Photon, reż. Norman Leto – fascynujące ecie pecie o planecie, wszechświecie i komecie. Jeśli film miałby być wykładem z historii wszechświata, a wykład filmem, to ja chcę, żeby czytał to Andrzej Chyra. To nowy Morgan Freeman, bez dwóch zdań.

The Girl With All The Gifts, reż. Colm McCarthy (Nowe Horyzonty) – zombie-apokalipsy były już różne, kwadratowe i podłużne, straszne, śmieszne i realistyczne. Ale takiej jeszcze nie było.

Opowieść podręcznej, HULU, twórca: Bruce Miller – dystopijna powieść Margaret Atwood jest po prostu porażająca i piecze jak siarczysty policzek – zresztą jak to zwykle w przypadku tej Autorki. Czytam teraz jej Trylogię MaddAddam, która dystopijne wątki przenosi na świat biologii i genetyki, i przy okazji znów wgniata w ziemię. Swoją drogą od lat ogłaszają, że będzie z tego serial, miał się za niego brać Darren Aronofsky, ale ostatnio w sprawie ucichło. Liczę, że po sukcesie Opowieści podręcznej temat powróci i będziemy to oglądać w dającej się przewidzieć przyszłości. Ale wracając do Podręcznej: Elisabeth Moss jako Offred (u nas Freda, w sensie: należąca do Freda) po raz nie-wiem-już-który stworzyła wybitną postać, a sztab produkcyjny, choć dopisał sporo do powieści (pod czujnym okiem samej Atwood!), to wycisnął z Gileadu, czyli twojej-mojej-naszej-ojczyzny-za-5-minut cały mrok, niepokój i…skrawki normalności. Chce się zamknąć oczy i nie oglądać, ale nie zamyka się ich i się ogląda.
Bonusy: Nerdwriter zgrabnie przeanalizował w swoim video-eseju warstwę wizualną tego serialu, a że sama Atwood była na planie i wymierzała policzki nie tylko metaforyczne udowadnia ten GIF z jednej ze scen pilota serialu:


Colossal, reż. Nacho Vigalondo (Netia Off Camera) – wreszcie zapomniałam o wyczynach Anne Hathaway w nędznym Les Miserableblebles. W tym filmie wszystko jest totalnie MEGA, od konceptów po uśmiech i włosy wyżej wymienionej.

Wind River, reż. Taylor Sheridan (Transatlantyk) – mroźny thriller, trochę spod znaku Coenów. Kiedy zestawi się ten film z jednej strony z Punisherem (mała, ale tak ważna rola Bernthala), a z drugiej z innymi serialami, o których tu piszę, to zacznie nas dławić w gardle.
 
Florida Project, reż. Sean Baker – ten film to istna Gwiazdka z Nieba, Magiczne Królestwo, Kraina Przyszłości, Najlepszy Film o Dzieciństwie Ever, Film Życia Kai Klimek, amen. Utkany z serduszek, również tych pękniętych i inkrustowany żelkami, również tymi tak słodkimi, że całe przedszkole miałoby problemy żołądkowe. Mam do tego filmu stosunek niezwykle osobisty i lekko wypaczony, bo dane mi było go przetłumaczyć, podobnie jak wcześniejszy film Bakera, czyli rozpasaną, rozbrykaną, świąteczną Mandarynkę (2015). I były to super-wyzwania tłumaczeniowe, ale satysfakcja z nich płynąca – ogromna jak zamek Śpiącej Królewny. Ponownie dziękuję za to, że mogłam to zrobić dystrybutorowi M2 Films, a najbardziej Pauli i Laurze – przesyłam serduszka, moje drogie. Nie mam bonusa, bo ten film jest największym bonusem, o! Po prostu M.U.S.I.C.I.E. go zobaczyć, a da się, bo od 22 grudnia jest w polskich kinach.

20th century women, reż. Mike Mills (Nowe Horyzonty) – co by było, gdyby nastoletni chłopcy w latach 70. czytali feministyczne książki? A do tego trzy świetne role trzech kobiet w różnym wieku: Grety Gerwig, Elle Fanning, Annette Benning.

Nie jestem twoim murzynem
, reż. Raoul Peck – eseje filmowe to jedna z ważniejszych dla mnie odmian dokumentalistyki. A ten, oparty na pismach Jamesa Baldwina, jest przerażająco aktualny i trafny. Nie tylko po tamtej stronie Atlantyku.

Columbus, reż. Kogonada (OffCamera2017) – to rzecz dziejowa, przede wszystkim ze względu na osobę twórcy. Kogonada to montażysta, ale głównie twórca internetowych video-esejów, które można oglądać na Vimeo. Jeśli video-eseje zasadnie uznamy za formę krytyki filmowej, to ich twórca przeszedł tym samym drogę w stylu Jean-Luca Godarda. Porównanie może i z wysokiego C, ale Kogonada w tym co robi jest po prostu genialny. Sam mówi, że jego praca jest jak robienie sushi – trzeba wiedzieć jak i gdzie uciąć. No to powiem, że w tym odcinku przyciął arcymistrzowsko i przepięknie. W Columbus – i filmie, i mieście o tej samej nazwie, które leży w stanie Indiana w USA – spotyka się przepiękna architektura modernistyczna oraz bohaterzy, dla których jest ona z różnych powodów ważnym elementem życia. Toczą się zatem rozmowy o znaczeniu i odczuwaniu architektury (tak, tytuł książki S.E. Rasmussena nie jest przypadkowym nawiązaniem) i relacjach człowiek-budynek-człowiek. Z kolei akcja toczy się powoli, kadry są statyczne i skomponowane bardzo harmonijnie, a całe to nie-dzianie się zostawia mnóstwo miejsca na kontemplację i rozmyślania. Tak, tak się składa, że takim kinem też się jaram.
Bonus: video-eseje Kogonady

Wielkie kłamstewka, HBO, reż. Jean-Marc Vallée – przy Moonlight pisałam już o potencjale ścieżek dźwiękowych i tu ponownie, muszę odnotować, że muzyka, którą słyszymy w tym serialu to jedna z moich ulubionych tegorocznych playlist na Spotify. Cudowne jest też to, że największą fanką muzyki, która ma piosenkę na każdą okazję i playlisty zawsze w pogotowiu, jest w tym serialu mała Chloe Mackenzie, serialowa córka Reese Witherspoon, czyli Madeleine. A sam serial? Jego zaburzona chronologicznie struktura z migawkami-przebłyskami z przyszłości/przeszłości/snu to czysty majstersztyk i kolejny dowód na to, że dzisiaj to serial jest laboratorium narracji. Kiedy jednak zestawi się ten serial z innymi, świetnymi z różnych powodów, jak China Girl, czyli drugim (genialnym) sezonem Top of the Lake, Opowieścią podręcznej, The Deuce (po naszemu Kronikami Times Square) i Mindhunterem, czyli niby to zupełnie różnymi serialami na plan pierwszy wybija się jeden wątek: wszechobecna przemoc wobec kobiet. Jest tematem, jest wyzwaniem, jest tym, o czym trzeba rozmawiać, pisać, robić seriale i z czym należy walczyć. Każda i każdy na swoim polu, mówiąc głośno o tym, co się dzieje. I o tym też był dla mnie rok 2017, począwszy od afery Harveya Wiensteina i akcji #metoo, kończąc na publikacji w Polsce zbioru esejów Rebekki Solnit Mężczyźni objaśniają mi świat (2017) z tym tytułowym na czele.
Bonus: tekst Rebekki Solnit na KryPolu