Jesteśmy w Chorwacji w pierwszych latach XXI wieku. Mama (Martyna Krzysztofik) jeszcze nie wie, że jest w ciąży, gdy do domu z Ameryki w splendorze poniesionej porażki wraca Wuj (Maciej Sajur), który „zatęsknił za chorwackim zachodem słońca”. Teraz będzie pisał książkę i z tej racji podsuwa swojej rodzinie pod nos mikrofon, za każdą historię obiecując pięćdziesiąt euro. Babunia (Elżbieta Karkoszka) o ciąży Mamy wie, a pieniądze przygarnie chętnie, by mieć z czego opłacić rachunki telefonicznie, a najchętniej – wycieczkę autokarową do Florencji. Dziadek (Jacek Romanowski) długo nie wychodzi poza emploi milczącego Pana Dulskiego, lecz gdy w końcu zabierze głos, dostarczy Wujowi całkiem kontrowersyjnych materiałów o życiu wojennym. W domowym kociołku bałkańskim zasady dyktuje jednak Babcia (Anna Tomaszewska), której rozkołatane nerwy koi czasem romans z grubym, ale hojnym Antonio. Każda z opowieści, utkanych z gęstej siateczki troskliwych inwektyw i odniesień do konfliktów obyczajowych między Serbami a Chorwatami (choć nie tylko) niesie ze sobą jednak sporo uniwersalnych tematów: życiowe fiasko, skrajność emocji w sytuacjach kryzysowych, depresja, frustracja, nostalgia, brak perspektyw na przyszłość, zgrzyty komunikacyjne w relacjach, które powinny być bliskie. Natomiast najlepsze, co wydarza się w tym spektaklu, to spotkanie soczystego tekstu Vedrany Rudan z Juliuszem Chrząstowskim i Sławomirem Maciejewskim.

Spór o to, czy płód to już człowiek, czy jeszcze tylko spotkanie komórek, możemy odłożyć na bok. W spektaklu Iwony Kempy sytuujemy się poza tym dualistycznym rozpoznaniem, bo w role nienarodzonych bliźniaków wciela się dwóch dorosłych mężczyzn.
Sądząc po posturze i głosach, na pewno nie grają oni dzieci, ale trudno też stwierdzić, za pomocą jakich środków aktorskich mieliby stworzyć komunikatywne reprezentacje niewidocznych gołym okiem komórek. Na szczęście nie musimy się tego domyślać. Ubrani w czarne obcisłe golfy i czarne spodnie, w białych czepkach zawiązywanych pod szyją, Chrząstowski i Maciejewski wydają się czasem swoimi ponurymi minami komentować nie tylko perypetie członków swojej scenicznej rodziny, ale i własne kostiumy. Groteskowo drepczący wszerz i wzdłuż sceny, zawsze trzymający się za rękę lub spleceni mocnym uściskiem, balansują gdzieś pomiędzy postacią a jej wyobrażeniem. Z jednej strony nienaturalność ich ruchów – zmiękczanie ich, zdrabnianie, lekkie garbienie się jakby dla zmniejszenia sylwetek – wskazuje na nieporadną z zamierzenia próbę upodobnienia swoich ruchów do płodu (gdyby ktokolwiek mógł określić, jak porusza się płód, gdy akurat trafia mu się okazja do spaceru). Z drugiej strony, ze względu na niemożliwość takiego utożsamienia, jak również ironiczny charakter tych postaci, Chrząstowski i Maciejewski nie ukrywają, że są dorosłymi facetami o niskich głosach i chmurnym wzroku, którzy na potrzeby roli wygłaszają lawiny niepopularnych bon motów i bzdur, co czasem ich bawi, a innym razem śmiertelnie nudzi. Ostentacyjne bycie „pomiędzy” tej dwójki kontrastuje z egzaltowanymi monologami pozostałych postaci; ich obecność wykrzywia zatem wszystko to, co dzieje się na scenie tuż obok, wkładając w nawias już i tak absurdalne wywody, na przykład pokroju tego, który wygłosiła Babcia: „Dlaczego wysłałam syna na studia do Wiednia? Słyszałam, że tam studiuje syn Kadafiego. Ludzie, którzy studiują razem na amerykańskich uczelniach na zawsze zostają przyjaciółmi. Byłam pewna, że mój wysoki, ładny syn i syn Kadafiego zakumplują się i staną się braćmi. Reszta się ułoży”.

Można powiedzieć, że oglądamy proces tworzenia historii – czy to scenicznej, czy filmowej bądź literackiej. Kolejne postacie wypluwają z siebie monologi przepełnione jadem, żalem i tęsknotami, a skulony przy stoliku nad kartkami papieru Wuj dokonuje pierwszych selekcji materiału. Jednocześnie, dostajemy całą historię opatrzoną komentarzem i przypisami ze strony dwóch nienarodzonych bliźniaków – Juliusza i Cezara. Ich perspektywa jest dokładną odwrotnością tego, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić w powracającym co rusz schemacie: oto sędziwy człowiek przenosi się w czasie i z całym bagażem swojej mądrości snuje linearną, spójną i przez to wciągającą opowieść. Nie ma zazwyczaj w takiej uwstecznionej narracji miejsca na przypadek, błąd, niepotrzebny wątek czy „strzelbę, która nie wypali”. Płody, chcąc nie chcąc, wywracają te reguły do góry nogami, ponieważ są istotami, których czas nabywania doświadczenia dopiero się zacznie, których punktem odniesienia jest tylko i wyłącznie teraźniejszość oraz kapryśnie zmieniające się sympatie, a światopoglądem to, co właśnie zasłyszała w radiu ich matka. Ich perspektywa nie będzie oddawać sprawiedliwości żadnej stronie. Juliusza i Cezara można polubić, ale chyba nierozważne byłoby przytakiwanie każdemu z ich zaczepnych komentarzy; wszak nawet nie wiadomo, czy się urodzą. Ich gorące dyskusje często opierają się na błędzie logicznym – Juliusz pyta brata: „Co to jest prostytutka?”, Ten odpowiada, że: „prostytutki to kobiety, które w tych dniach otrzymają od państwa związek zawodowy, staż pracy, ubezpieczenie, emeryturę…”, a Juliusz rozumuje dalej: „Dlaczego nasza mama nie jest prostytutką?” i dowiaduje się, że: „Dlatego że studiuje, studentki mają ubezpieczenie.”. Zapytuje więc: „Czy nasza mama tyle śpi, bo nie jest prostytutką i dlatego że ma ubezpieczenie?”, a Cezar ucina dyskusję: „Wszystkie kobiety w ciąży dużo śpią.”

Płody tworzą dla swojego wuja antynarrację, której można ufać w tym samym stopniu, co przypisom z popularnej encyklopedii internetowej. Dostarczają odbiorcom szumu (dez)informacyjnego – powiada Juliusz: „Nie lubię Amerykanów. Wkraczają do twojego kraju, kradną ci ropę, jebią kobiety, palą miasta. W Europie otwierają obozy koncentracyjne dla biednych muzułmanów.”, na co odpowiada Cezar: „Jak się urodzę, jeżeli się urodzę, dostanę pracę w amerykańskim obozie koncentracyjnym.” Tekst Vedrany Rudan przy pomocy postaci płodów-bliźniaków odsłania zatem narracyjne mechanizmy manipulacji odbiorcą.

foto: Agnieszka Pięta