Spektakl zaczyna się symultanicznie w dwóch przestrzeniach. Widzowie zostają podzieleni na dwie grupy: jedna zostaje skierowana na zebranie szlachty na złotym ołtarzu, druga – do chłopskiej chaty. W rytmie zegara odliczającego dwadzieścia minut, które dzielą dwa światy od zderzenia, nadgorliwi szlachcic i ksiądz decydują o przyspieszeniu powstania. Można się spodziewać, że w piwnicach, do których schodzimy następnie wąskim korytarzykiem, zastaniemy chłopa. W trakcie monologu o nędzy i upokorzeniu przygotowuje koktajle mołotowa, wraz z widzami, którzy – świadomie lub nie – stają się współtowarzyszami niedoli. Łącznikiem obu światów jest dziedziczka, czarny anioł, który w ostatniej chwili próbuje wpłynąć na szlachciców, a potem na chłopa i zapobiec przelewowi krwi. Skoro jednak zawodzi jej mediacja, kierujemy się, już wspólnie, na najwyższe piętro budynku. Tam urzędnicy, na czele z gubernatorem regionu, podejmują cyniczne decyzje względem skłóconego narodu.
Trzy piętra, trzy punkty widzenia.
Racje zdają się leżeć po stronie chłopa. Choć niewykluczone, że symetria dwóch pierwszych scen i zastosowanie zabiegu włączającego publiczność w daną zbiorowość miały prowadzić do wciągnięcia widza w świat przedstawiony i postawienia przed nim kluczowego pytania: „po której jesteś stronie?”. Trudno powiedzieć, czy taki był zamysł. Warto jednak przywołać różne odpowiedzi na prowokacje postaci. Jeden z wciągniętych w interakcję widzów odpowiedział wprost: „mnie w to nie mieszaj”, po czym odłożył przygotowany koktajl mołotowa. Zastanowiło mnie, na co nie zgadza się widz. W co nie chce być zamieszany? Odmawia tym ogranym, uporczywym zabiegom wciągania widza w świat iluzji? Czy chodzi o mordowanie szlachciców? Nie chce widzieć ekonomicznego podłoża chłopskiego buntu? Tymczasem inny, zachęcony obrazowym przemówieniem chłopa, odpowiada dziedziczce, że w czasie powstania będzie szukał pożywienia. Nie dołączy do walczących o niepodległość, stanie po stronie życiowych potrzeb, a nie abstrakcyjnych pojęć. Swoją postawą wspiera chłopstwo, które na przednówku umierało z głodu, a nawet było zmuszone do aktów kanibalizmu. Polska kurtyzana w austriackim salonie prezentuje trzecią postawę: mieści się poza tym klasowym sporem. Gdy dziewczyna mówi prowokacyjnie, że pewnie część z nas sądzi, że należy ogolić jej, „kolaboranckiej kurwie”, głowę, dopina swego. Ta propozycja znajduje cichą aprobatę wśród kiwających głowami widzów. Prowokacja udaje się i oto przed nami rysuje się obraz kilku różnych Polsk.
Otrzymując przy wejściu karteczki białe lub czerwone – przyporządkowujące do danej grupy startowej – stajemy wobec sytuacji rozerwania polskości. I nie jest to symbol zaborów, rozprutej na piersi koszuli Rejtana, lecz pewna diagnoza kryzysu społeczeństwa polskiego, który z całą mocą unaocznił się w 1846 roku. Czy trwa do teraz? Monolog dziewczyny w ostatniej, austriackiej, wariacji na temat przyczyn rabacji daje szczególnie do myślenia. Każdy, mówi, ma w głowie listę dwudziestu nazwisk, bez których ten kraj byłby lepszy. To rozpoznanie pozostaje w głowie, gdy w finale oglądamy makabryczny koncert obdartych ze skóry postaci.
Roszkowski operuje przede wszystkim groteską, łącząc ironiczny dystans z elementami makabry. W ciągu dwudziestu minut w każdej scenie falujemy między tonem serio i buffo. Najlepiej pod tym względem wypada scena chłopska (w roli chłopa Jerzy Światłoń). Zdecydowanie najsłabiej – scena szlachecka. Ona też odsłania pewne mankamenty przedstawienia.; odliczanie czasu na zegarze nie wprowadza żadnego napięcia, sceny stają się nieco statyczne. Są raczej opisowe niż dramaturgiczne, każda bowiem z nich ma charakter zgromadzenia, na którym tłumaczy się motywacje działania – ale się nie działa. Ta kompozycja nie wytrzymuje pod ciężarem nawet najdrobniejszego elementu dramatu, jakim są interwencje szlachcianki-anioła. Zamiast odgrywać poważną rolę, jej protesty wypadają blado, jak nieznośnie patetyczna szamotanina. Czarne skrzydła zamiast coś wyrażać, stają się symbolicznym obciążeniem (oprócz kilku innych). Dialogi wypadają nieco sztucznie, nic zresztą dziwnego, jeśli głównym założeniem jest wyłożenie historycznej tezy. Podobnie ma się sprawa ze sceną finałową. Dans macabre, mimo estetycznego wysmakowania, nie przeraża.
Spektakl stanowi jednak ciekawy głos w debacie o polsko-polskich podziałach. Nie jest być może tak krytyczny i rewolucyjny, jak podejmujący ten sam temat W imię Jakuba S. Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Jakkolwiek jednak niestanowczo i nieinterwencyjnie, zarysowuje pewne mechanizmy podziałów i wykluczenia, z którymi borykamy się współcześnie. Szkoda, że ta refleksja zatrzymała się na genezie rabacji i nie poszła dalej. Nie przekroczyła pewnego poziomu historyczności i nie wychyliła się mocniej w kierunku współczesności, by pełniej opisać nasze – mniejsze lub większe – „wojny domowe”.
Rabacja
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
reżyseria, opracowanie tekstu: Jakub Roszkowski
scenografia: Mirek Kaczmarek
muzyka: Stefan Wesołowski
obsada: Agnieszka Judycka, Grzegorz Łukawski, Tomasz Międzik, Jerzy Światłoń, Agnieszka Kościelniak, Sławomir Rokita, Tadeusz Zięba
Foto: Grzegorz Mart