Popularny bloger Tomasz Bułhak i w debiutanckiej książce, i w rozmowie grzeszy skromnością. A przecież zrobił znaczącą karierkę w sieci jako content designer witryny tatawbudowie.wordpress.com i twórca już drukowanych „Felietonów o tym, jak być ojcem i zwariować (ze szczęścia)”. Podczas wywiadowania udało się jednak wyciągnąć z niego kilka nieznanych szerzej informacji o zapleczu rodzinno-artystycznym czy, całkiem serio, poglądów na ojcowanie.

Tomek Charnas: Jak i na którym etapie ojcowania, do jasnej Anielki albo wyjątkowo pachnącej fiołkami pieluchy, znalazł Pan czas na pisanie? Przecież pozostawał Pan cały czas aktywnym tacierzyńcą i robiącym swoje interesy facetem, gdy blog tatawbudowie.wordpress.com zapełniał się kontentem.

Tomasz Bułhak: Zadziałała tu skumulowana i niespożyta od lat energia do pisania. Studiując przez 10 lat dziennikarstwo, nie napisałem nic, a potrzeba rosła. Studia minęły, wciąż nic, dalej rosła. Aż tu urodziło mi się dziecię, świat się zmienił bardziej, niż przypuszczałem. Potrzebny był wentyl, najlepiej konstruktywny. Zaczęło się pisanie, bez szczególnego planu, zwłaszcza biznesowego. Tematy rodziły się same. Zresztą teraz, mając perspektywę bycia rodzicem dwójki dzieci, stwierdzam, że przy jednym dysponowałem gigantycznymi zasobami wolnego czasu.

Wolałbym nie przekonać się na własnym kalendarzyku... A oczekując na zajście totalnej zmiany, interesował się Pan poprzednikami lub konkurentami, w sieci i w książkach, pisującymi o doświadczeniu mążczyźnianego rodzicielstwa, jak Leszek K. Talko, Wawrzyniec Prusky czy Ojciec Wwwirgiliusz? Czegoś brakowało ich tatuśkowym narracjom i poradnikowym tonom?

Rzeczywiście przejrzałem internety, stwierdziłem, że coś już jest, ale mało – więc miejsce dla TwB się znajdzie. Regularnie czytałem Wwwirgiliusza i tylko jego. Ma świetne teksty, humor, który do mnie trafia. Dobry jest. Dlaczego tylko jego? Naa więcej brakowało czasu, poza tym – może to dziwne, może nie – nie lubię czytać blogów, nie lubię czytać z ekranu komputera. Wolę papier. Kolejny powód – czasem uważam, że ignorancja jest zbawienna. Dlatego wolałem nie wiedzieć, o czym piszą inni, aby nie sugerować się ich punktem widzenia czy doborem tematów. Strategia białej kartki.

A żeby zwabić Marię Apoleikę i zatrzymać ją przy rysowaniu cudnych ilustracji do książki – dopisywał Pan specjalne wątki o suce imieniem Kozak? A może trzeba było zaoferować swoje Psie Sucharki?

Pies Kozak istnieje w realu. Mało tego, ma staż większy niż moje córki, więc gdyby stosować hierarchię zależną od wieku, stoi ponad nimi. Marię Apoleikę zwabiła Aldona Sieradzka, redaktor prowadząca mojej książki. Nie wiem jak, wiem tylko, że aż podskoczyłem, gdy się dowiedziałem, że się zgodziła. Podskoczyłem jeszcze wyżej, gdy zobaczyłem projekty ilustracji. Wszystko poszło bez najmniejszych uwag, dla mnie 10/10. Maria poprosiła o dokumentację fotograficzną suki Kozak, aby odwzorować jej problematyczną urodę.

To odważne nazywać siebie publicznie „tatą amatorem” w dziele wychowania dziecka, a i tak zabierać głos w sprawach licznych... Dopatrywać się tu wyrazów skromności? kreacji narratorskiej? a może formy zabezpieczenia przed trolicami i/lub ojcami zawodowcami, którzy – prawie jak dzieci – wiedzą lepiej?

Wciąż czekam na pierwszy poważny hejt, ale na razie nic. Jest niedosyt. Jestem amatorem, ponieważ mam wciąż bardzo małe dzieci i mało doświadczenia. Staram się unikać poradnictwa, które zazwyczaj niewiele wnosi poza irytacją osoby pouczanej; zabieram głos, to prawda, jednak staram się to robić ze swojej perspektywy, subiektywnie, raczej z dołu niż z góry. To element nierównej walki z próżnością, którą toczę od lat.
Poza tym, skoro pytają, trzeba odpowiedzieć i głos zabrać, tak rodzice uczyli.

Czuje się Pan propagatorem ruchu Mężczyźni do Pieluch? Postuluje Pan oddelegowanie (się) nowych ojców do budowania relacji z potomstwem od dnia narodzin – w Polsce to chyba wciąż rodzaj aktywizmu mężczyzn na rzecz zmiany społecznej...

Staram się trzymać z dala od ideologii wszelkiej maści, one często pozbawiają ludzi umiejętności myślenia. Dlatego wolę trzymać się z boku, niż iść do przodu ze sztandarem wychwalającym jedynie słusznego Nowego Ojca. Nie postuluję takiej zmiany, uważam po prostu, że powinniśmy zrobić wszystko, aby mieć możliwość wyboru, jaki typ rodzicielstwa chcemy realizować. To fajnie, że w obecnych czasach mamy coraz więcej możliwości zajmowania się własnymi dziećmi. To nie wynika wyłącznie ze zmiany mentalnej, często katalizatorem zmiany tego podejścia są bardziej elastyczne formy pracy, nowe możliwości zarabiania pieniędzy, które nie wymagają wychodzenia z domu, gdy dziecko śpi i wracania tam, gdy już śpi. Reasumując: niech mężczyźni będą takimi ojcami, jakimi chcą być, niech to będzie prawdziwe, zgodne z ich osobowością. Grunt, aby mieli możliwość realizacji wybranego modelu, nie musieli z niego zrezygnować ze względu na typ pracy czy inne okoliczności.

Bywa, że kobiety mówią głośno o tym, jak biedne plemię menów ma łatwiej w sferze publicznej – nasze godne uczynki, choć prozaiczne i z pakietu podstawowych obowiązków rodzicielskich, częściej się koloryzuje i celebruje, a tatusiów uczestniczących w wychowaniu potomstwa poza weekendami traktuje jak superbohaterów. Pan oddaje tym głosom miejsce w książce, żeby wybrzmiały. Czyżby panowie ojczulkowie przedwcześnie obrastali w piórka i napawali się narcystycznie swoimi osiągami?

Narcyzm i próżność to w końcu męska rzecz… Fala zmiany, o której była już mowa, to wysokokaloryczna karma dla tych cech. Sam się często na tym łapię, że z radością i dumą przyjmuję wspierające spojrzenia od osób postronnych, elegancko głaszczą moje ego. Rzeczywiście problem w tym, że kobiety takiego wsparcia nie otrzymują i to zapewne jest dla nich mocno frustrujące. Wiadomo – obowiązkiem kobiety jest chowanie dzieci, ma to robić i koniec.

To pogadajmy o kobietach i kobietkach. Zu i reszta ferajny jak odebrała książkę? Surowymi recenzentkami są dziewczyny na gospodarstwie?

Zu zajmuje się głównie kolorowaniem ilustracji i przypominaniem mi, że to jej książka. Nie moja. G., moja żona, czytała każdy tekst, zanim pojawił się w odmętach internetu. W znajomości kontentu osiągnęła więc już dawno level pro. Zdarzyło się raz czy dwa, że postawiła veto i tekstu nie puściłem. Mam niższe IQ, więc zajmowało mi nieco więcej czasu, aby zrozumieć, że treści zawarte w tych tekstach mogłyby zaszkodzić Zu w przyszłości. Jeden był o kupie. Napisałem tekst o jednym z głównych pól walki rodzica małego dziecka. Podobał mi się – życiowa rzecz, konkretna, kontrowersyjna, bo z pogranicza tabu. Dobry temat. Dopiero Gosia mi uświadomiła, że gdy Zu będzie nastolatką, może czuć się marnie, gdy ktoś z jej znajomych będzie czytał teksty tego typu.

Oj tak, śmierdząca sprawa – nawet przedszkolanki i szkolni pedagodzy boją się publikacji jak „Kupa. Przyrodnicza wycieczka na stronę” czy „O małym krecie, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę” i pomstują na wydawców... A właśnie, blogowanie Taty w Budowie wydaje się dość asekuranckie – startuje z pozycji laika, ciągle poszukuje swojej drogi czy wzorca ról, najwidoczniej nie chce się narażać internaut(k)om, wolałby nie podpaść kontrowersjami, no może poza genderyzacją bliźnich, albo wyrazistymi tezami... Skąd zahamowania? Czyżby trema podwójnego debiutanta – w roli ojca i autora?

Miałem od początku założenie, że nie będę landrynizował rzeczywistości i pisał różowych historyjek o pięknie i cudzie rodzicielstwa. Jest oczywiście miejsce na radość i piszę o niej, bo dużo jej wokół małego dziecka w domu. Piszę też dużo o rzeczach trudnych, o frustracjach. A że mało kontrowersyjnie? Z pewnością działa tu specyficzna autocenzura. Piszę nie tylko na własny rachunek, przede wszystkim na rachunek mojej córki i rodziny. Dlatego nie mam potrzeby szokowania odbiorców obrazkami z filmów klasy B, gdzie w zaciszu domowym leje się krew. Zresztą nie leje się, są problemy, starcia, ciche dni. Ale to, jak się zdaje, pewien standard w podstawowej komórce społecznej.

Ech, niektórzy całe sezony komediodramatów i obyczajówek z takimi scenami kręcą. Zapytam wprost: ile i z których aspektów ojcowania Pan przemilczał najwięcej? Thrillerycznych momentów jak na pozycję z Albatrosa to tu oszałamiająco niewiele! A przez obrazki to aż porażająco zabawnie jest nieustannie.

Ale ja o nich piszę! Piszę o granicach cierpliwości, gdy ma się ochotę dziecko przez okno wyrzucić, piszę o męskiej frustracji, gdy dziecko wybiera matkę i tylko z nią chce gadać. Takich tematów jest więcej. Wiadomo, o wszystkich nie napisałem. Co przemilczałem? Na przykład historię, gdy moja córka w wieku dwóch lat z lekkim okładem rzuciła we mnie ostrym bluzgiem. Dzień wcześniej usypiałem ją chyba dwie godziny, wycedziłem przez zęby, bo już nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, miałem nadzieję, że nie usłyszy. Usłyszała.

Podczas empatyzującej lektury „Taty w budowie” czułem, że w swoich scenach z życia mężczyzny babysittingowego używa Pan podejrzanej mieszanki ciepłomisiowego i autoironicznego języka, w którym sam Pan zdoła się poprzeglądać – jako uchodźca z korpo-Mordoru, utajony gadżeciarz, prorodzinnny samiec w otoczeniu lejdis w różnym wieku i odmiennej natury, a w końcu nawrócony na dziennikarzenie uciekinier z uczelni i początkujący bloger. Od początku ze stukania w klawiaturę wychodził Panu taki remiks bezpiecznej pluszowości, lekkiej goryczki i zabawowości? Czy jednak trzeba było do własnej formuły opowiadania dochodzić kroczkami?

Pluszowość – piękne słowo. To pytanie spowodowało, że lekki pot wystąpił mi na czoło. Dlaczego? Ponieważ wstrzelił się Pan w moje największe obawy odnośnie do stylu mojego pisania. No to zmierzmy się z tym: częściowo już wyjaśniłem, skąd się bierze brak prowokacyjnych, bardzo kontrowersyjnych tekstów w TwB. Ale może jest więcej powodów? Innym jest z pewnością chęć uniknięcia kolizji z Rzecznikiem Praw Dziecka. Więcej? Być może, nawet pisząc o porażkach czy rzeczach trudnych, robię to w sposób kontrolowany, który nie zagraża mojemu wizerunkowi i ego. Sam nie wiem. Trzeba by spytać mojego terapeutę. Problem w tym, że go nie mam.
Styl, którego używam, nie jest projektem, efektem kalkulacji. Piszę, jak potrafię i tyle. Być może ciekawym eksperymentem byłoby wejście w buty postaci fikcyjnej, która nie jest mną i pójść w inna stronę. Kto wie.

Widać, że ma Pan żyłkę lobbysty w tym swoim pobudzaniu tak siebie, jak innych do wyjścia z domu i działania, szukania przygód – tak odbieram wpisy z bloga czy na FB i książkowe relacje z wypraw z dzieckiem po nowe przeżycia i doświadczenia. Zresztą Bułhakową PRomocją samoDzielności rodzicielskiej i pomysłami na reagowanie kryzysowe pewnie można by wspomóc fathersowe programy trenerskie – dorobił się już Pan swojego rejestru skryptów zachowań, żeby podzielić się nim w szkołach rodzenia i przysposobienia do życia w powiększającej się rodzinie?

Myślę, że każdy ma swoje wypracowane patenty, które działają lepiej lub gorzej. Kłopot w tym, że nie są uniwersalne – to, co działa u mnie, niekoniecznie musi się sprawdzać gdzie indziej. Mało tego, często nie sprawdza się przy naszym drugim dziecku. Program trenerski – jak to ładnie brzmi, od razu człowiek czuje się taki kompetentny… Nie jestem psychologiem ani pedagogiem, więc mogę bazować wyłącznie na własnym doświadczeniu. Chociaż kto wie, może kiedyś stworzymy z moją żoną – psychoterapeutką – tandem i będziemy opowiadać o rodzicielstwie z perspektywy teorii i praktyki, aby oswoić temat przed tymi, którzy czekają na własne dzieci.

Drukowany „Tata w budowie” rejestruje „życie po” narodzinach dziecka, ale z wycieczkami do „życia przed”, żeby było jasne, jak to u was w domu bywało przed erą dyktatu nowego pokolenia. Co dalej? W jakiej postaci – treściowej –– będzie teraz występował Tomasz Bułhak? Chyba nie tylko pisząc felietony pod presją dedlajnu od kolorowych czasopism albo w aktach łaskawości drugiego dziecięcia?

Felietony pod presją dedlajnu też są w porządku! Gorzej z aktami łaskawości drugiego dziecięcia. Różnica w zasobach czasu pomiędzy jednym dzieckiem a dwójką to przepaść. Zakładając, że trzeba znaleźć czas na pracę i standardowe, codzienne pożeracze czasu typu zakupy, czasu na pisanie zostaje tyle co nic. Obecnie jestem na etapie układania sobie wszystkiego, aby ten czas jednak znaleźć, bardzo nie chcę, aby po książce blog siadł, bardzo nie chcę umościć się w wygodnym fotelu z myślą „marzenie spełnione, książka wydana” i zostać w nim bez pomysłu na dalsze działania. Będzie więcej pisania, a w jakim kierunku to pójdzie – zobaczymy. Planowanie to nie jest moja mocna strona. Lepiej czuję się we freestyle’u.


foto: archiwum prywatne


Tomasz Bułhak – bloger z książką na koncie. Zanim dał się poznać w sieci pod pseudonimem TwB i zadebiutował ilustrowanym przez Marię Apoleikę zbiorem „Tata w budowie” – długoletni student dziennikarstwa, który porzucił swój wyuczony zawód, jeszcze krążąc po uczelni. Były pracownik międzynarodowych firm, obecnie poza korporacyjnym obiegiem zasobów ludzkich. Współprowadzi niewielkie bistro w Warszawie. Zawsze chciał pisać, lecz nie wiedział o czym – dopóki nie urodziła mu się córka, Zu. Wtedy zaczął blogować i tak stopniowo powstawały „Felietony o tym, jak być ojcem i zwariować (ze szczęścia)”. Jak powiada i pisuje: ojciec amator, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.



Tomasz Bułhak
„Tata w budowie. Felietony o tym, jak być ojcem i zwariować (ze szczęścia)”
il. Maria Apoleika
Wydawnictwo Albatros 2016

i jeszcze kilka ilustracji Marii Apoleiki ;)