Kwintesencją nowego „Mad Maxa” jest jedna scena i jeden motyw. Scena ta to moment walki z gangiem motocyklowym, kiedy bohaterowie, dotąd zredukowani do czystego instynktu i przekonani, że każda odrobina zaufania oznacza śmierć (a i to w najlepszym wypadku) zaczynają ze sobą współpracować. Uciekinierki nauczone przez doświadczenie myśleć o każdym mężczyźnie jak najgorzej i Max, który nie chce mieć nic wspólnego z innymi ludźmi, wymieniając bardzo niewiele słów, stają się jak części jednego organizmu, przypominając przyrodniczą prawdę, że przetrwanie może się opierać nie na egoizmie i bezwzględności, ale na harmonijnym współdziałaniu i wzajemnej opiece. Przy okazji dając metaforę reżyserskiej roboty George'a Millera, pięknie realizującego zasadę „pokazuj, nie gadaj” i łączącego różne filmowe elementy w taki sposób, że razem działają jak w szwajcarskim zegarku. Motyw z kolei to facet z gitarą-miotaczem ognia. Jego postać nie ma żadnego szczególnego scenariuszowego uzasadnienia i nie odgrywa żadnej roli w fabule, pod wieloma względami jest po prostu absurdalna. Ale właśnie dlatego jest wspaniała! Jest najczystszym wyrazem ducha ekscesu, czadu i anarchicznej radochy jakimi wręcz eksploduje najlepsza superprodukcja tego roku.

Czy nie jest trochę za wcześnie na takie stwierdzenia skoro większość głośnych premier 2015 jeszcze przed nami? Skoro czekają nas jeszcze „Jurassic World”, „Ant-Man”, nowy Terminator, nowy Bond i parę innych spektakularnych premier? Moim zdaniem nie jest. W kategorii kina akcji i filmowego widowiska długo nic nie przebije „Drogi gniewu”. Ba!, większość nadchodzących blockbusterów prawdopodobnie nawet się do niej nie zbliży! Sam spodziewałem się, że definitywną superprodukcją tych 12 miesięcy będą oczywiście „Avengers: Czas Ultrona”, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Whedon został jednak zakasowany przez Millera. Druga część przygód komiksowej kompanii jest filmem niewiele ustępującym „jedynce”, znacznie lepszym niż wynikałoby z narzekań części widowni i krytyków (samo to, że historia, w której bierze udział taki tłum postaci i dzieje się tak wiele w ogóle trzyma się kupy i ogląda się ją tak dobrze, zasługuje na szacunek), ale w porównaniu z najnowszym „Maxem” wydaje się obrzękła i pozbawiona świeżości.
Tak! Sequelo-reboot serii przerwanej w 1985 roku, wskrzeszający wzorce post-apokalipsy wydawałoby się zwietrzałe jak ich pustynna sceneria okazał się szokująco wręcz świeży, porywający, pełen życia.

Ta żywotność i intensywność, wydawałoby się niemal nieosiągalna w epoce przesytu kinową gigantomanią, zasadzają się na dwóch elementach streszczonych wyżej: z jednej strony na energii i błyskotliwości, z jaką zbudowano przedstawiony świat i nakręcono sceny akcji. Z drugiej, na bardzo niegłupim ukazaniu relacji międzyludzkich w świecie po cywilizacji. Pod względem technicznym jest to bezapelacyjnie najlepszy z filmów o Maxie Rockatanskym (ile osób pamięta o tym polsko-brzmiącym nazwisku bohatera?). Ma się wrażenie, że Miller dopiero teraz doczekał się budżetu i technologii pozwalających mu zrealizować swoją wizję z zamierzonym rozmachem. Jednocześnie jednak „Droga gniewu” robi wrażenie przede wszystkim dlatego, że ekranową jazdę bez trzymanki nakręcono „po staremu”, konsekwentnie trzymając się autentycznej kaskaderki, charakteryzacji i trików optycznych, na ile się dało redukując efekty komputerowe. Reżyserowi udało się w przedziwny sposób połączyć to, co najlepsze ze „starej szkoły” i współczesnej formuły widowiska.

Głębsze znaczenia opowieści są zarazem nietrudne do znalezienia i nienarzucające się za bardzo. Jak wspomniałem, zostały tu wyrażone w niewielu słowach, bez podniosłych monologów i to cud, że tak dobrze wybrzmiewają wśród akcji pędzącej na złamanie karku. Najgłośniejszym medialnie i najczęściej podkreślanym przez krytyków aspektem jest feministyczny wydźwięk „Drogi gniewu”. Nie tylko na tle serii o Maxie (na którą niesłusznie rzutują schematy związane z seksizmem kina lat 80; wcześniejsze odsłony wcale nie były seksistowskie, a wręcz trochę sobie pogrywały z płciowymi stereotypami), ale też w kontekście kina akcji jako takiego film jest przedstawiany niemal jak jakiś manifest. Tych, którzy nastawią się na coś takiego, czeka, zależnie od poglądów, rozczarowanie bądź ulga, bo dzieło Millera nie ma wiele wspólnego z otwartą, wojującą polityką. Z wyjątkiem może pytania „Kto zabił świat?” nie ma tu prawienia widzowi kazań. Pytanie o to, jak mogłoby wyglądać matriarchalne społeczeństwo i smutna refleksja nad tym, jak często wzorce męskości polegają na uczeniu zabijania wszystkiego, co się rusza i dominacji rozkazu nad sumieniem wyrastają całkowicie organicznie z opowiadanej historii. Status postaci kobiecych jako pełnoprawnych wobec postaci męskich nie jest czymś, czym bije się nas po głowie i sztucznie podkreśla, jest po prostu czymś naturalnym. Tak naprawdę to fakt, że rzeczy oczywiste i zdroworozsądkowe odbierane są przez prasę i niektórych odbiorców jako coś sensacyjnego najlepiej świadczy, że w kwestii równego traktowania i wzajemnego szacunku jeszcze trochę drogi przed nami.

Kwestie feministyczne są tu częścią tematów, nazwijmy je, ogólnoludzkich i ogólnospołecznych. Ukazanie różnych postaw wobec apokalipsy i ambiwalencji znanej od czasów historii Noego – końca cywilizacji jako tragedii i zarazem szansy na nowy, lepszy początek wypada niezwykle przekonująco. Równie interesujący jest przebijający z całej historii egzystencjalizm. W rzeczywistości, w której rozleciała się większość dawnych struktur nadających sens ludzkiemu życiu, każdy musi sam tego sensu szukać i samemu go budować. Fanatyzm wymalowanych na biało wojowników Wiecznego Joe nie wynika tylko z indoktrynacji, ale z tego, że brutalna sekta jest czymś, co autentycznie nadaje pozór sensu ich, często naznaczonej chorobą, egzystencji. Sens odnajduje też na nowo Max, powtarzając swoją drogę z „Wojownika szos” i „Pod kopułą gromu”. Miller nie bez powodu twierdzi, że wszystkie następujące po „jedynce” filmy to różne warianty jednej opowieści, różne wersje legendy o bohaterskim samotniku.




Najbardziej zaskakująca myśl, jaką wyniosłem z „Drogi gniewu” to jednak myśl biologiczna, którą przytoczyłem krótko na początku. Stereotypy dotyczące ewolucjonizmu przedstawiają wyrastającą z niego wizję świata i człowieka jako okrutną walkę wszystkich ze wszystkimi. Na tych stereotypach budowały swój całokształt XIX wieczny darwinizm społeczny i niemiecki nazizm. W rzeczywistości jednak już Darwin twierdził, a nauka ostatnich stu lat całkowicie to potwierdziła, że ludzie (i wiele innych gatunków) przetrwali tak długo przede wszystkim dzięki zdolności do altruizmu, współpracy i solidarności. Choćbyśmy więc postrzegali człowieka w nawet najbardziej skrajnie materialistycznych kategoriach, zawsze jest w niego wpisany potencjał czegoś więcej niż jedzenie i bicie tego obok kijem po głowie. I choć instynkt bicia po głowie często zwycięża nad instynktem kooperacji, zawsze znajdą się tacy, którzy dadzą szansę na udowodnienie dobrej woli zamiast zastrzelić od razu i tacy, którzy nie poczują się poniżeni dobrowolnie robiąc za stojak dla karabinu. A jeśli znajdzie się ich wystarczająco wielu, albo jeśli będą wystarczająco uparci, mogą dokonać rzeczy, które wydawały się niemożliwe. Tak, jak niemożliwe wydawało się, żeby restart serii sprzed 30 lat był dobrym filmem i żeby będąc dwugodzinnym pościgiem samochodowym jednocześnie skłaniał do tak optymistycznej i tak dobrze uwiarygodnionej refleksji.