Książka ukazuje powojenną Anglię. Narrator powieści, czterdziestoletni doktor Faraday, trafia do podupadłej posiadłości, będącej od paru stuleci własnością Ayresów, zubożałej rodziny ziemiańskiej. Dwór, dawniej piękny i okazały, popada w ruinę. Park i ogrody zarosły chwastami, a wskazówki zegara na stajni znieruchomiały na godzinie za dwadzieścia dziewiąta. Zdziwaczała pani Ayres, jej niezależna córka i ambitny, zagubiony syn, który nigdy nie doszedł do siebie po katastrofie samolotowej, bezskutecznie próbują iść z duchem czasu.
Mijają dni i dom staje się tłem mrocznych, niepokojących zdarzeń. Faraday nie wie, że los rodziny, której usiłuje przyjść z pomocą, nieodłącznie splecie się z jego własnym. Czy i kto musi przyjąć tragedię?!
Mistrzyni fabuły przygotowała dla nas kolejną niespodziankę, ucieczki w retrospekcję i liczne przebieranki w historycznych kostiumach czy literackich konwencjach: od powieści grozy po thriller psychologiczny. Czarująca suspensem i intrygującą (męską!) narracją książka wodzi czytelnika za nos, ale też uwodzi i... wciąga do wpisanego w nią świata!


[FRAGMENT ROZDZIAŁU PIERWSZEGO]

*DOMOSTWO NA UBOCZU*

Po raz pierwszy ujrzałem Hundreds Hill, kiedy miałem dziesięć lat. Było to latem tuż po wojnie; Ayresowie mieli jeszcze spory majątek i nadal trzęśli okolicą. Obchodziliśmy uroczystości Dnia Imperium; stałem w rządku miejscowych dzieci z rękami uniesionymi w harcerskim salucie, a pani Ayres i pułkownik przeszli obok nas, rozdając medale pamiątkowe. Potem usiedliśmy z rodzicami do podwieczorku przy długich stołach rozstawionych chyba na południowym trawniku. Pani Ayres musiała mieć wtedy jakieś dwadzieścia cztery, pięć lat, jej mąż był trochę starszy, a ich córeczka, Susan, liczyła sobie chyba około sześciu lat. Tworzyli zapewne piękną rodzinę, zachowałem jednak dość mgliste wspomnienie ich postaci. Pamiętam przede wszystkim sam dom, który wydał mi się bez mała pałacem. Przypominam sobie pełne uroku, wiekowe detale: wyblakłą, czerwoną cegłę, przekrzywione okna, poszarzałe, wyblakłe narożniki z piaskowca. Przyczyniały się do zatarcia konturów, nadając domostwu po trosze niepewny wygląd i upodabniając je do bryły lodu, który właśnie zaczął się roztapiać w słońcu.

Oczywiście nie wolno było zapuszczać się do środka. Drzwi wejściowe i balkonowe stały otworem, lecz w poprzek wszystkich zawieszono wstążki zakazujące wstępu; mogliśmy jednak korzystać z klozetu dla służby w części stajennej. Jednakże moja matka znała jeszcze kilkoro służących, zatem po podwieczorku, kiedy reszta gości wyruszyła na zwiedzanie ogrodu, chyłkiem wślizgnęliśmy się do domu bocznymi drzwiami i spędziliśmy jakiś czas w towarzystwie kucharki i podkuchennych. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Kuchnia mieściła się w suterenie; prowadził do niej chłodny, kręty korytarz, budzący skojarzenie z zamkowym lochem. Przewijały się przezeń tłumy ludzi z tacami i koszykami. Dziewczęta miały takie stosy naczyń do zmywania, że matka zakasała rękawy, aby pomóc; ku mojemu zachwytowi, w nagrodę pozwolono mi zjeść trochę galaretek i „figurek”, które zostały z podwieczorku.
Posadzono mnie przy drewnianym stole i wręczono mi łyżkę z rodowego kompletu – ciężką, ze zmatowiałego srebra, niemal zbyt wielką dla moich dziecięcych ust.
Ale czekało mnie coś jeszcze wspanialszego. Wysoko na ścianie korytarza wisiała skrzynka z drutami i dzwonkami, a gdy jeden z nich zadzwonił, wzywając pokojówkę na górę, zabrała mnie ze sobą, żebym mógł zajrzeć za zieloną zasłonę z rypsu, dzielącą frontową część domu od tylnej. Jeśli będę grzeczny, zapowiedziała mi dziewczyna, mogę tam poczekać. Muszę tylko siedzieć cichutko jak myszka, bo jeśli pani albo pułkownik mnie zobaczą, będzie awantura.

Z zasady byłem posłusznym dzieckiem. Jednakże przejście za zasłoną rozgałęziało się na dwa pełne wspaniałości wyłożone marmurem korytarze, i gdy dziewczyna ruszyła jednym z nich, ja postąpiłem kilka śmiałych kroków w głąb drugiego. Towarzyszący temu dreszczyk emocji był wprost nie do opisania. Nie chodziło o podniecenie wynikające ze złamania zakazu; nie, ów dreszcz pochodził z samego domu, zdawał się bić z każdej powierzchni: z wypolerowanej podłogi, z politurowanych drewnianych krzeseł i kredensów, tafli lustra, spiralnej ramy. Przyciągany niewidzialną siłą podszedłem do śnieżnobiałej ściany ozdobionej gipsową bordiurą przedstawiającą liście i żołędzie. Widywałem coś podobnego tylko w kościele i po chwili zrobiłem naprawdę okropną rzecz: uchwyciwszy palcami jeden z żołędzi, spróbowałem go odłamać, a kiedy nie odpadł, wyjąłem z kieszeni scyzoryk i podważyłem ornament. Nie powodowała mną żądza zniszczenia; nie byłem małym, złośliwym wandalem. Po prostu zdjęty bezbrzeżnym podziwem zapragnąłem uszczknąć dla siebie choćby kawałeczek tego pięknego domu, jak gdyby upoważniał mnie do tego właśnie ów zachwyt, który w moim przekonaniu wyróżniał mnie spośród innych, zwyczajnych dzieci. Można powiedzieć, że byłem jak mężczyzna, który pragnie mieć tylko dla siebie kosmyk włosów dziewczyny, do której zapałał właśnie gorącym uczuciem.

Niestety, żołędź wreszcie dał za wygraną i odpadł, acz nie tak gładko, jak oczekiwałem, gdyż na posadzkę poleciała chmura białego pyłu i gipsowe okruchy, co sprawiło mi niejaki zawód. Pewnie wyobrażałem sobie, że też jest marmurowy.

Ale nikt nie nadszedł, nikt mnie nie przyłapał. Jak to mówią, wszystko rozegrało się w mgnieniu oka. Schowałem swoją zdobycz do kieszeni i wślizgnąłem się z powrotem za zasłonę. Po chwili wróciła pokojówka i zaprowadziła mnie na dół. Matka i ja pożegnaliśmy się ze służbą i poszliśmy do ojca, czekającego na nas w ogrodzie. Ogarnięty niezdrowym podnieceniem czułem twardy odłamek gipsu, ciążący w kieszeni. Obawiałem się, że pułkownik Ayres, człowiek porywczy i budzący lęk, odkryje szkodę i przerwie uroczystość, lecz popołudnie upłynęło bez żadnych zakłóceń i nadszedł siny zmierzch. Dołączyliśmy do grupy innych mieszkańców Lidcote i ruszyliśmy w długą drogę powrotną, a nietoperze trzepotały nad naszymi głowami jak zawieszone na niewidzialnych sznurkach.
Oczywiście matka w końcu odkryła żołędzia. Co rusz wyjmowałem z kieszeni swój skarb i wkładałem z powrotem, pozostawiając na szarych, flanelowych spodenkach bladą poświatę kredy. Gdy zrozumiała, co właściwie trzyma w ręku, o mało się nie rozpłakała. Nie zbiła mnie ani nie powiedziała ojcu, nigdy nie miała siły na kłótnie. Spojrzała tylko na mnie oczami pełnymi łez, jakby bardzo się zdziwiła i zawstydziła.

– Taki mądry chłopiec jak ty powinien wiedzieć lepiej. – Chyba coś takiego powiedziała.
Kiedy byłem mały, często mówiono mi takie rzeczy. Rodzice, wujostwo, nauczyciele – wszyscy dorośli mający w jakimś stopniu udział w moim wychowaniu. Słowa te budziły we mnie niemą furię, gdyż z jednej strony pragnąłem za wszelką cenę sprostać pokładanym we mnie oczekiwaniom, z drugiej zaś burzyłem się przeciwko temu, że owa mądrość, o którą nigdy się nie prosiłem, może stać się narzędziem krytyki.


Matka spaliła żołędzia. Następnego dnia znalazłem w palenisku sczerniały kikut. Tak czy inaczej, ów rok wyznaczał koniec świetności Hundreds Hall. Kolejne obchody Dnia Imperium zostały zorganizowane przez inną rodzinę w którejś z sąsiednich wielkich posiadłości, Hundreds zaś zaczęło stopniowo popadać w ruinę. Niebawem zmarła córka Ayresów i pułkownik wraz z żoną wycofali się z życia publicznego. Jak przez mgłę pamiętam narodziny dwojga kolejnych dzieci, Caroline i Rodericka, ale uczęszczałem już wówczas do Leamington College i zmagałem się z własnymi małymi demonami. Matka umarła, kiedy miałem piętnaście lat. Okazało się, że przez całe moje dzieciństwo co rusz traciła dziecko; ostatnią ciążę przypłaciła życiem. Ojciec doczekał dnia, kiedy skończyłem akademię medyczną i wróciłem do Lidcote jako lekarz. Pułkownik Ayres zmarł parę lat później, o ile mi wiadomo, z przepicia.

Wraz z jego śmiercią Hundreds Hall jeszcze bardziej oddaliło się od świata. Brama wiodąca do parku niemal zawsze była zamknięta na głucho, a brunatne, kamienne ogrodzenie, chociaż niezbyt wysokie, skutecznie odstraszało potencjalnych gości. Dom, pomimo swej wielkości, krył się przed wzrokiem intruzów i w całym Warwickshire nie znalazłbyś miejsca, z którego byłby widoczny. Czasami, kiedy mijałem ogrodzenie, jadąc do pacjenta, rozmyślałem o tym, że przycupnął gdzieś tam, poza zasięgiem oczu, niezmieniony od owego dnia w 1919 roku, gdy odsłonił przede mną swe magiczne zakamarki.


Kiedy zatem ujrzałem go po raz kolejny – blisko trzydzieści lat od pierwszej wizyty i tuż po zakończeniu kolejnej wojny – zmiana, która w nim zaszła, wstrząsnęła mną do głębi. Trafiłem tam w wyniku zbiegu okoliczności, gdyż Ayresowie leczyli się u mojego wspólnika, Davida Grahama; traf chciał, że musiał się zająć nagłym przypadkiem i kiedy nadeszło wezwanie, poproszono mnie, abym pojechał tam za niego. Serce zamarło mi w piersi, niemalże w chwili gdy wjechałem do parku. Pamiętałem długą aleję, prowadzącą do domu wśród równych rzędów wawrzynu i rododendronów, obecnie jednak park był tak zapuszczony i zarośnięty, że musiałem wręcz torować sobie samochodem drogę wśród gałęzi. Kiedy wreszcie opuściłem zarośla i wyjechałem na żwirowy podjazd tuż na wprost budynku, odruchowo wcisnąłem hamulec i zabrakło mi tchu. Dom naturalnie był mniejszy, niż zapamiętałem; nie przypominał rezydencji, której wspomnienie pielęgnowałem przez tyle lat. Tego się jednak spodziewałem. Najbardziej przeraziły mnie oznaki rozpadu. Stare, poszarzałe narożniki wykruszyły się zupełnie, nadając georgiańskim kształtom budynku jeszcze bardziej rozmyty wygląd. Bluszcz rozplenił się, a następnie częściowo usechł i zwisał teraz niczym splątany kołtun włosów. Schody prowadzące do szerokich drzwi frontowych straszyły dziurami, w których pyszniły się kępki chwastów.

Zaparkowałem samochód i wysiadłem, niemal bojąc się zatrzasnąć drzwi. Budynek, pomimo swej masywnej struktury, zdawał się grozić zawaleniem. Wyglądało na to, że mój przyjazd przeszedł niezauważony, toteż po chwili wahania ruszyłem naprzód, chrzęszcząc butami o żwir, po czym ostrożnie wszedłem po spękanych, kamiennych schodkach. Był to upalny, letni dzień, tak bezwietrzny, że gdy pociągnąłem za wysłużony sznur od dzwonka z mosiądzu i kości słoniowej, dźwięk zabrzmiał czysto, ale z oddali, jakby dochodził z samych trzewi domostwa.

(Fragment powieści Sarah Waters _Ktoś we mnie_ prezentujemy za uprzejmą zgodą wydawnictwa Prószyński i S-ka).


Sarah Waters
"_Ktoś we mnie_ (_The Little Stranger_":http://splot.art.pl/e-splot/430/sarah-waters-i-jej-ktos-we-mnie
przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska
Prószyński i S-ka
Warszawa 2009

















« powrót