Gry losowe to tekst złożony z kilku, niezależnych w gruncie rzeczy, opowieści o niespełnionych artystach. Każda z nich reprezentuje nieco inny rejestr współczesnej kultury. Dziwak zaczyna opowieścią o Jo, inteligentnej, zgorzkniałej, nieco zbyt sentymentalnej szansonistce z Vegas i mnie się ten początek podoba – jest prosto, mocno, wyraziście. Autorka wykorzystuje znane popkulturowe klisze, robi to lekko i z wdziękiem. Oczywiście wiadomo, że to opowieść nie na serio, ale jednak: dobrze opowiedziana, wciąga, intryguje, każe oczekiwać czegoś przemyślanego i przewrotnego. Kiedy już dajemy się uwieść, zaczynamy sympatyzować i empatyzować z główną bohaterką, kiedy nasz prymitywny głód fabuły krzyczy „daj mi jeszcze”, a potrzeby poznawcze podpowiadają „zrób, zrób coś nieoczekiwanego” – pyk! myk! bach! – zamiast tandetno-melancholijnej opowieści o Jo otrzymujemy farsę z mnóstwem aktorów.
Na scenę wkracza cały tłum młodych hipsterów z dobrych rodzin, pseudoawangardowych artystów, blogerek, szafiarek, celebrytek, autorów powieści dla kobiet i prowincjonalnych poetów. Na poziomie językowym sporo tu gry z internetową nowomową, aluzji do znanych przebojów, reklam, sentencji filozoficznych, Biblii, filmu oraz wielkiej i małej poezji. Co i rusz natrafiamy na wtrącone opowieści, próbki rozmaitych stylów i konwencji oraz eksperymenty narracyjne. Postaci szyte są na dzisiejszą modłę – trzy gesty, dwie cechy, jedna emocja i powstaje groteskowa pacynka reprezentująca któryś z grzechów współczesności. Zabieg jest celowy i, nie powiem, zastosowany bardzo umiejętnie. Pytanie brzmi, czy taki model prozy potencjalnemu czytelnikowi odpowiada. Osobiście już od dawna marzę o starej, dobrej postaci literackiej w 3D, ale rozumiem, że moje sympatie jedynie z grzeczności można określić jako vintage (prawdopodobnie jestem zwykłym ramolem).
Przedmiot satyry Dziwak to rozmaite mody (językowe, odzieżowe, obyczajowe i inne). Nie do końca rozumiem sensowność czynienia tematem literackim istot czy zjawisk, do których za kilka lat trzeba będzie robić przypisy. Ponadto, jeśli inteligentna młoda kobieta zabiera się za kreowanie parodystycznego portretu najgorszego podgatunku twórców literatury masowej (a tych w powieści sporo), to – proszę mi wybaczyć – przypomina to kopanie leżącego. Raczej jednak nie grozi nam, że jakiś „Czereśniewski”, czy „Paweł Koleją” rozbije bank i w jednym roku zgarnie Bookera, Nike, Angelusa i Nagrodę Literacką Gdynia. „Czereśniewscy” żyją na swoim koniunkturalno-tabloidowym wybiegu i piszą dla ludzi, którzy tak czy owak będą ich czytać z wypiekami na twarzy. Czy ruch obnażania, prześwietlania i nicowania ma tutaj jakikolwiek sens? Komu i co miałoby to mówić? Ja wiem, że Paulo Coelho wyznał, że Ulisses to durna książka, ale mam wrażenie, że sam Ulisses niekoniecznie sądzi cokolwiek na temat Paulo Coelho. (Przypuszczam nawet, że Ulisses nie ma pojęcia o jego istnieniu, a nawet gdyby miał, nie chciałby sobie pobrudzić okładeczek). Wiem, że Alchemik to durna książka, zatem, cytując Selenę Gomez, tell me something I don't know.
Co do zamysłu tworzenia antypowieści – jest mi trochę przykro. Z jednej strony czuję sympatię dla – ginącego, było nie było – gatunku. Można powiedzieć, że powieści są jak pandy: miłe i coraz rzadsze. Faktem jest również, że duża część polskiej produkcji literackiej, niejako wbrew woli samych autorów, znacznie skuteczniej przyczynia się do ich zagłady niż zamierzone działania młodych twórców. „Śpieszmy się kochać powieści, tak szybko odchodzą” – mógłby napisać ksiądz Twardowski i mogłabym przyklasnąć. Czy w dzisiejszych czasach powieść naprawdę należy atakować? Czy warto zasadzać się z pięściami na coś tak kruchego? Czy nie lepiej poświęcać czas i energię na hodowlę, dokarmianie i tworzenie rezerwatów? W gruncie rzeczy jestem już trochę zmęczona tekstami opartymi na grze z językiem mediów i reklamy, obnażaniu duchowej pustki współczesnej kultury, płytkości dążeń i potrzeb polskiej klasy średniej, ukazywaniu jałowości życia on-line, piętnowaniu komercjalizacji i tak dalej. Tego typu ironia wydaje mi się nieco zbyt mainstreamowa.
Co do hipsterów – odmiana opisana przez Dziwak znów wydaje mi się stosunkowo przaśna – sub specie wykształconego polskiego czytelnika, do którego (jak mi się zdaje) adresowana jest ta książka, beka z dzieciaków z iPhone'ami i w drogich trampkach, które biorą Schopenhauera za znanego dramaturga, wydaje się raczej oczywista. A gdybyśmy odrobinkę przesunęli soczewkę w stronę ich starszych, lewicujących kolegów dyskutujących o Žižku w modnych kawiarniach? Można by się przejrzeć, rozpoznać i wkurzyć – mogłoby się zrobić mniej przyjemnie, a przez to bardzo miło. Przed takimi doświadczeniami groteska jednak skutecznie nas chroni i tego jest mi naprawdę żal.
Sądzę, że powieść broni się siłą detalu – błyskotliwością skojarzenia, ładnie sportretowanymi nonsensami. Często niestety przykrywa je nagromadzenie doraźnej satyry, parodia, która uderza w głupotę aż nazbyt widoczną. Zdecydowanie najwięcej przyjemności dostarczyła mi lektura niesamowitych przygód prowincjonalnego poety Arkadiusza Pszczoły i jego dialogów z jedynym kumplem, Hieronimem Osą. Arek to smutny chłopak, ale akceptuje życie – mieszka w Bytomiu, pisze różne wiersze, nie ma życia seksualnego, ale lubi pić herbatę, należy do kół poetyckich i czuje, że jest geniuszem. Abstrahując już od sporej dawki adrenaliny (bohater wstaje od stołu, zaparza herbatę, miesza ją i wypija, wraca do stołu, odpala kompa, wygląda przez okno, po czym znów robi sobie herbatę), lubię te momenty, w których Joanna Dziwak koncentruje się na tym, co – w moim skromnym mniemaniu – w książce wyszło jej najlepiej: kreowaniu purnonsensowych dialogów i absurdalnych sytuacji. Lubię momenty, w których ostry sarkazm ustępuje gorzkiej ironii. (Zdecydowanie jest to tonacja, w której chciałabym widzieć następne książki autorki Gier losowych, choć moje zdanie nie ma tu oczywiście większego znaczenia).
W istocie bowiem wszystko to bardzo smutne – nieład, pustka, tandeta, absurd, naskórek, pałuba. Tacy z nas hollow people, full wypas, all inclusive, a nasze życie nigdy się nie zmieni i wszyscy umrzemy. I tu się zdecydowanie z autorką zgadzam. Uważnie przeczytane Gry losowe okazują się w gruncie rzeczy powieścią niezwykle smutną. To mi się bardzo podoba i nastraja nader optymistycznie, bo tak naprawdę czuję mniej więcej to, co bohaterowie powieści – młodzi hipsterzy z grupy Gdzie Kończy się Ironia, a Zaczyna Powaga: melancholia jest nową radością, depresja jest nowym hajem.
(Nawet jeśli nie „nowym”, to zawsze i bezapelacyjnie vintage).
Joanna Dziwak, Gry losowe
Korporacja Ha!art, 2014
PRZECZYTAJ FRAGMENT KSIĄŻKI