Tajemnice tak ważne i niebezpieczne, że warto oddać za nie życie; wszechpotężny spisek, którego sługusi nie wahają się (dosłownie) brukać swoich rąk krwią; splecione z tym wszystkim przeznaczenie bohatera, któremu dane będzie decydować o losach niezliczonych ludzi i, być może, pomścić śmierć bliskich. Gdyby tylko film spełniał te obietnice choć w małej części...
Niestety, wielkie tajemnice (na których „objawienie” byliśmy przygotowywani od pierwszej części!) okazują się tak banalne i oczywiste, że trudno nie odnieść wrażenia, że ktoś tu traktuje widzów jak kompletnych idiotów. „Wszechwładna” korporacja zachowuje się, w porównaniu z tym, co widzieliśmy na początku, dziwnie „bezzębnie” i strachliwie, panuje w niej nieopisany chaos, rządzący nią żelazną ręką złowrogi Norman Osborn, którego obecność też unosiła się już nad pierwszym Niesamowitym Spider-Mane i nienawiść do którego ma w nas wzbudzić los Parkerów, pojawia się tylko w jednej scenie i nie odgrywa potem żadnej roli. O przeznaczeniu naszego herosa nie dowiadujemy się więcej niż wiemy od zawsze, klocki spiskowej układanki nie składają się w żadną zapowiadaną epicką całość.
Ktoś mógłby uznać to wszystko za przejaw reżyserskiej przekory i grę z naszymi oczekiwaniami, być może nawet, w odniesieniu do Oscorpu, doszukiwać się obrazu żałosnej i autodestrukcyjnej natury zła à la Stephen King, gdyby nie to, że inne fabularne elementy są równie niedopracowane i nieskładne. „Wieloletni przyjaciel Petera” Harry Osborn, nawet nie wspomniany w poprzednim filmie, zostaje tu nagle wyciągnięty z kapelusza, co można by wybaczyć, bo jego wprowadzenie jako potencjalnie tragicznej postaci, skrywającej ogromną samotność pod maską gniewu i zblazowania, jest bardzo obiecujące. Problem w tym, że tragizm pozostaje delikatnie mówiąc niezrealizowany, Harry przechodzi bowiem metamorfozę z młodziana ze skazą w obłąkanego potwora zanim w ogóle zdążymy mu się dobrze przyjrzeć. Reżyser Mark Webb popełnił tu błąd dokładnie odwrotny niż Sam Raimi w swojej Pajęczej sadze, który budował postać Harry'ego i nieuniknione starcie przyjaciół tak długo, że rozwiązanie tego wątku po prostu musiało przegrać z naszymi oczekiwaniami (pomijając fakt, że obiektywnie pozostawiało bardzo wiele do życzenia).
Główny czarny charakter, Electro, budzi chwilami współczucie tylko dzięki wielkim wysiłkom Jamiego Foxxa, który stara się jak może, żeby uwiarygodnić tę skrajnie karykaturalną i przerysowaną figurę. Niestety nie jest w stanie zatrzeć wrażenia papierowości i szkicowości tego antagonisty, który - znowu! - nie był pozbawiony potencjału. Niestety papier czuć nawet w wątku miłosnym, który za sprawą „iskrzenia” między Andrew Garfieldem i Emmą Stone stanowił główny atut pierwszej części. Relacja bohaterów wypada bardziej sztampowo niż poprzednio, a jej przekonujące i dramatyczne momenty niemal gubią się w natłoku innych postaci i wydarzeń.
Ten nadmiar i jednocześnie niedobór jest tu podstawowym problemem. Wydawało się, że Raimiowski Spider-man 3 jako przykład negatywny i Nolanowski Mroczny Rycerz jako przykład pozytywny (z którego nota bene sam Nolan nie skorzystał przy Mroczny Rycerz powstaje) nauczyły filmowców, że na większą liczbę antagonistów i fabularne komplikacje można sobie pozwolić tylko mając wyjątkowo precyzyjny i dopracowany scenariusz. Najwyraźniej twórcy, a z nimi widzowie, skazani są na ciągłe powtarzanie tej lekcji. Tak naprawdę trudno wyrokować ile z tego bałaganu jest tak naprawdę winą scenarzystów i reżysera. Natura niektórych fabularnych luk wydaje się wskazywać na istnienie niemałej liczby wyciętych scen (kilka bardzo intrygujących można zobaczyć w zwiastunach!), które najprawdopodobniej padły ofiarą producenckich nożyczek. Część problemów jest jednak ewidentnie scenariuszowa i zmusza Webba do desperackiego szukania jakiegoś środka ciężkości w rozjeżdżającej się historii i do mówienia nam rzeczy, które powinny być pokazane, ale nie starczyło już na to miejsca i czasu.
Wszystko to jest tym smutniejsze, że nie jest to film zupełnie nieudany. Jako spektakl sprawdza się bez zarzutu, bardzo dobre aktorstwo i autentycznie emocjonalna końcówka potrafią na chwilę złagodzić frustrację spowodowaną przez fabularne potknięcia. Podtekst dotyczący sieroctwa i odrzucenia jest na tyle interesujący, że można tylko żałować, że nie rozwinięto go bardziej i nie przedstawiono poprzez bardziej dopracowanych antagonistów. Nad wszystkim góruje jednak ciągłe poczucie „gdyby tylko” i „jak to, to wszystko?”.
Wyścig trwający między wielkimi wytwórniami i ich superbohaterskimi „franczyzami” nie jest dla nikogo tajemnicą. Tajemnicą nie jest też, że ton nadaje Marvel, który energią, pomysłowością, odważnym perspektywicznym myśleniem i po prostu pierwszorzędną filmową robotą zrewolucjonizował myślenie o kinie komiksowym. Dotychczasowe filmy „Drugiej Fazy Uniwersum Marvela”, Iron Man 3, Thor 2, a zwłaszcza Kapitan Ameryka 2 udowodniły, że sequel nie musi oznaczać odcinania kuponów i pokazały, że wytwórnia sama nie obniża sobie poprzeczki ani trochę. A w wakacje czekają nas jeszcze kapitalnie zapowiadający się Strażnicy Galaktyki, space opera oparta o mało znane postacie – z producenckiego punktu widzenia ryzyko, na które pozwolić sobie może tylko Marvel. I najprawdopodobniej na tym ryzyku wygra. Fox i jego X-Meni przez pewien czas pozostający w kryzysie po chaotycznej części trzeciej i niesławnym Wolverine – Geneza za sprawą prequela X-Men: Pierwsza klasa i świetnego zeszłorocznego Wolverina zaczynają powoli gonić Marvela, a kulminacją tej gonitwy ma być wchodzące właśnie do naszych kin i zbierające bardzo pozytywne opinie X-Men: Przeszłość, która nadejdzie. Na tym tle Sony i Niesamowity Spider-Man wypadają po prostu przykro. Wytwórnia może sobie snuć plany nie tylko kolejnych filmów o Pajęczaku, ale też rozmaitych spin-offów i własnego rozbudowanego uniwersum, ale jeśli budowanie tego uniwersum ma wyglądać tak, jak w Niesamowitym 2 to niestety nie wróżę im wielkiej przyszłości. I nie pomogą nawet najzdolniejsi aktorzy i najlepsze reżyserskie chęci.