Z zaciekłością inkwizytora zakreślam: Śpią stare wille o wymarłych ogrodach i kamienieje cisza. (Ho, ho, ho, pani Rejmer, ta „kamieniejąca cisza” po prostu mnie urzekła!). Kobiety w chustach, cygańskie dzieci, psy wałęsające się na dziedzińcu cerkwi, włóczędzy, rozbitkowie, artyści życia. (Ot i cała rekwizytornia! Ach, ta quasi-bałkańska poezja egzystencji! Jej tragizm i małość. No, po prostu...). Z satysfakcją ostrzę ołówek. Jest mi coraz lepiej.

Niestety, wszystko bierze w łeb i się człowiek wzrusza. (Nawet zoile czasem sobie pochlipią).

Bukareszt, kurz i krew to nie jest typowa opowieść o mieście. Choć na pierwszy rzut oka można zakładać, że bohaterem nominowanej do Paszportu Polityki książki jest przede wszystkim rumuńska stolica, tak naprawdę Bukareszt jest tu jednym z głównych bohaterów, choć niesamowicie istotnym, uważnie i z fascynacją sportretowanym. Rejmer, którą debiutowała przed czterema laty Toksymią, pisze teraz o historii Rumunii, rumuńskich kompleksach i traumach, symbolicznym ojcobójstwie ojca narodu (Ceaușescu). Pisze o folklorze, pochodzeniu etnicznym, legendach, humorze, przesądach (uwielbiam ten rozdział!) i wulgaryzmach (ten lubię chyba jeszcze bardziej). Jest w tym jakaś skłonność do syntezy i jest (to trop dość oczywisty) pewna tendencja psychoanalityczna, próba dotarcia do genezy współczesnej rumuńskiej tożsamości. To trochę tak, jakby Bukareszt był ciałem, z którego arterii, budynków i ruin autorka czyta rumuńską mentalność. Jeśli nazwę to wróżeniem z bebechów, może nie będzie w tym przesady – to miasto, które wygląda jakby całe się łuszczyło i przepoczwarzało, miasto trzewiowe, instynktowne i nielogiczne, o pełnym wrzodów i bruchli, poranionym ciele, miasto, które ma zęby, oczy i kręgosłup. Sposób, w który opisuje je Rejmer, jest tak mocno powiązany z cielesnością, że tych wrzodów (proszę mi wybaczyć) czasem aż chciałoby się dotknąć. Z tą duszą sprawa jest chyba trudniejsza: co i rusz nie mogłam się nadziwić: Ależ jak to...
Ci Rumuni! Naprawdę? Ale dlaczego?

Materią na której pracowała Rejmer, są w dużej mierze historie współczesnych Rumunów i ich rodzin, uwikłanych w historię komunistycznego terroru, uwalanych w ohydzie, okrucieństwie i obłędzie, jakim był rumuński wiek dwudziesty. (To bardzo mocne słowa – „okrucieństwo” i „obłęd”– ale podczas lektury tej książki ich realność naprawdę dotyka). I dobrze, mógł ktoś komuś podobne historie wielokrotnie wcześniej opowiadać, ale mnie chce się słuchać, jak je opowiada Małgorzata Rejmer i chce mi się jej wierzyć, choć nie zawsze wiem, ile w ich formie i stylu z samej autorki, a ile z jej rozmówców, i mimo że (a może właśnie dlatego że?) reportaż łączy się tu bardzo często z esejem i stylizacją na rozmaite gatunki literackie (bajkę, opowiadanie, legendę czy nawet dramat).

Żeby było jasne: nie mam pojęcia o Rumunii, nie byłam w Bukareszcie i być może nigdy do niego nie pojadę. Spotkałam się z opiniami, że tak naprawdę Rejmer mówi o Rumunii rzeczy podstawowe, a więc, że w zasadzie niczego nowego nie mówi. Cóż, może to i prawda (nie wiem), ale chyba ważniejsze jest to, jak mówi.

Wydaje mi się (a nawet twierdzę), że Małgorzata Rejmer jest wybitnie uzdolniona literacko. Dawno nie zdarzyło mi się natrafić w młodej polskiej prozie na polszczyznę tak piękną i żywą, na metafory tak czyste, że aż się chce przystanąć na chwilę i popatrzeć. Styl autorki jest bogaty, różnorodny i nieoczywisty, tak jak rzeczy, o których pisze. Bywa delikatny, subtelny, namiętny i malarski. Proszę się nie oburzać na ten egzaltowany ciąg przymiotników – jak inaczej scharakteryzować na przykład ten drobny obrazek, oddający nastrój kobiety imieniem Elena, którą za chwilę zabiorą do czegoś w rodzaju piekła?

Wsiadła z nimi do samochodu. Miała wrażenie, że wszystko wokół zastyga, jakby patrzyła na pocztówkę z odległego miejsca pośród gór, gdzie jest dom, ubita droga, rząd topoli, gdzie pod szklistym błękitem nieba przelatuje ptak? Na sztachetach domu wisi kolorowy dywanik, który uprała rano, i serweta w purpurowo-czerwone kwiaty, którą niedawno skończyła haftować.


Co można jeszcze powiedzieć? Że inteligentnie? Że z ogromną świadomością formy? Że w tej książce żadne zdanie nie wydaje się zbędne i każde niesie ze sobą jakiś obraz, myśl, emocję? Oczywiście, autorka zna historię Eleny z opowieści jej córki, sporo więc tu pewnie pisarskiej empatii, uzupełniania literaturą luk w tym, czego faktografia, nawet najbardziej skrupulatna, nie odda – emocjach, cierpieniach, myślach, nastrojach. Co to ma wspólnego z klasycznym reportażem?

Są w książce Rejmer fragmenty, które dość mocno o niego zahaczają, na przykład historia Claudiu Crulica, młodego Rumuna, który zagłodził się w krakowskim areszcie, protestując przeciwko zarzutom, jakie postawiła mu polska prokuratura. Autorka sprawę gruntownie zbadała – sportretowała wioskę, z której pochodził Claudio, skonfrontowała się z jego rodziną. Jak pisze, nie była to dla niej łatwa rozmowa. Lubię takie momenty – te, w których na tekście zostaje krew piszącego, kurz z jego butów i czuje się to napięcie, powstające zawsze, kiedy wchodzisz w cudzą prywatność ze swoimi tekstotwórczymi ambicjami. Lubię szwy, które rzeczywistość zostawia na tekście. Tych w niektórych rozdziałach książki brak. Dobrze to, czy źle? Jeśli ktoś lubi czyste gatunkowo reportaże, beletrystyczność Bukaresztu może go drażnić. Powiem tyle – sympatia dla reporterskiej ascezy nie przeszkodziła mi cieszyć się tą lekturą i nie sądzę, by było to w tym wypadku kryterium decydujące; może tylko dla potrzeb recenzenckiej buchalterii zaznaczę, że to jest coś z pogranicza reportażu, eseju, beletrystyki i, bardzo osobistej momentami, prozy podróżniczej.

Mamy tu też samą Małgorzatę Rejmer, która szuka mieszkania, ma w Rumunii przyjaciół i znajomych, ma swoje sympatie i antypatie, cudem unika pożarcia przez bukareszteńskie psy, heroicznie walczy o możliwość, przewiezienia roweru rumuńskim pociągiem i jest naocznym świadkiem kilku dramatów i kilku fars (choć najczęściej połączenia jednego z drugim). Jako obserwatorka jest wyczulona na rumuńskie paradoksy, a jako narratorka fantastycznie paradoksem operuje. Momentami jest zabawna, momentami ironiczna i zgryźliwa. Ta personalna perspektywa zdecydowanie dodaje książce wdzięku.

Cóż jeszcze można powiedzieć? Że jest w tej książce urok detalu, barwa i życie, że się ją autentycznie chce czytać i czytać ją warto? Chyba najlepiej samemu sprawdzić.

I jeszcze taka rzecz: bardzo jestem ciekawa, co by się stało, gdyby ktoś kiedyś (na przykład jakiś angielski lub francuski doktorant piszący pracę o polskiej szkole filmowej) postanowił opowiedzieć swoim pewien smętny kraj nad Wisłą, przeprowadzić „psychoanalizę polskiej duszy”. Powiedzmy, że zafascynowałby go, na ten przykład, nieoczywisty urok naszej kochanej stolicy i sub specie jej dziejów, współczesności i eklektycznej architektury stworzyłby taki właśnie piękny fresk o nas? Co byśmy na to powiedzieli? Czy nie oburzałaby nas zbytnia, w naszym mniemaniu, grubość kreski i uzurpatorstwo obcego, który oto ze swoim piórem i butami włazi w naszą świętą narodową psyche? Czy z zewnątrz widzi się lepiej i więcej? Czy ryzyko uproszczeń nie jest zbyt duże? Pytanie to, dużo starsze niż Listy z Rosji markiza de Custine, pozostawiam do namysłu. Powiem tyle: Małgorzata Rejmer opowiedziała nam Rumunię i, choć czynność ta ma swoje uwarunkowania i pułapki, sądzę, że zrobiła to świetnie.


Małgorzata Rejmer, Bukareszt, kurz i krew
Czarne 2013.