1. Wilk z Wall Street reż. Martin Scorsese
Ale żeby było pro forma, najpierw pobiegnijmy jak lwy, tygrysy i niedźwiedzie i zatańczmy wężowy taniec u boku Leonardo diCaprio i Jonah Hilla, i całej plejady niesamowitych postaci na planie pierwszym, drugim i w rolach cameo – z samym Jordanem Belfortem (tym prawdziwym!) na czele. Córka jednego z wsypanych przez Belforta (choć podobno jak donosi Internet jednak dosyć mocno konfabuluje na temat faktów z życia swego ojca) zarzuca twórcom, że żerują, że propagują, że rozszarpują i dzielą się łupami i nabijają sobie kabzę. Toż to niebywałe! Warto mimo wszystko pamiętać, że Leo i Marty w duecie od lat raczej flirtują z Hollywood niż są częścią tej wielkiej gry. Co jak co, na pewno wsadzają kij w mrowisko, podejmują się zadania zupełnie serio, ale przy okazji bawią do rozpuku, pokazując jak bardzo coś jest nie tak ze światem, w którym żyjemy i z „tym całym kapitalizmem”. Sugerowałabym, żeby jednak trochę spuścić z tonu i poluzować kolorowe krawaty. Kolejna debata krytyczna na temat świata jaki znamy to fajny, a zarazem mądry plan na popołudnie i wieczór, ale Wall Street Stone'a już załatwiło sprawę wynaturzeń na Wall Street lat temu z górką dwadzieścia, więc chyba wiemy, jak to się tam kręci. A jak nie wiemy, to w pierwszych pięciu minutach Wilka Matthew McConaughey nam wyłuszczy tak, żebyśmy raz na zawsze skumali i jeszcze zaintonuje wojowniczą pieśń. I tyle jeśli chodzi o filozofię i głębokie przemyślenia. Wiemy, że jest mrocznie jak w Mordorze i/lub, że ten Rzym spłonie, a sam Belfort/DiCaprio to nie kto inny jak Kaligula. Wiemy, więc, cytując samych bohaterów pora „rozkręcić melanż wy***any w kosmos!”, zatopić parę jachtów jak z Bonda i wkroczyć w opary absurdu na bite trzy godziny. Na wejściu każdy dostaje w jedną łapkę karła, którym może rzucić do celu, a w drugą – gęsty, mocny i mocno oszałamiający koktajl, w którym wirują Spring Breakers, Wielki Gatsby i Człowiek z blizną (ten z lat 80.), a gagi (szynka!) mógłby inscenizować Seth Rogen. Reakcja? Po prostu „wow!” - bo nie bez kozery anglojęzycznej abrewiacji tytułu – „WoWS”– tak blisko do tejże eksklamacji. Więc wow, śmiejmy się, bo wiadomo, że ten świat nie potrwa więcej niż trzy... godziny.
Postanowienie na Nowy Rok: lekcje tańca.
2. Interstellar – reż. Christopher Nolan
Premiera: koniec grudnia 2014
Po styczniu 2014 mocny przeskok do grudnia 2014. Ale nie widzę problemu, skoro tunele czaso-przestrzenne, którymi będzie się tu poruszał Matthew McConaughey są tematem nowego filmu naczelnego hollywoodzkiego Światotwórcy. Trailer rozpoczyna ujęcie pól kukurydzy, przemowa o przekraczaniu niemożliwego i zamienianiu tego, co nieznane w znane.
Szykuje się więc ogromny wkład w tak zwaną filmową naukę. Liczę na to, że wreszcie dowiemy się, jak to tak naprawdę jest z tymi podróżami w czasie i że wyjaśni to nam sir Michael Caine. A rok później, jak dobrze pójdzie, naprawdę dostaniemy poduszkowe deskorolki, które jak wiadomo z Powrotu do przyszłości mają wejść na rynek około roku 2015:
3. Veronica Mars – reż. Rob Thomas
Premiera w USA: marzec 2014
To, co wydawało się niemożliwe, możliwe się stało. Oto trochę już starsza detektyw z kalifornijskiego Neptune wraca, by rozwiązać kolejną sprawę – tym razem na dużym ekranie.
Ryan Hansen, czyli Dick Casablancas ekhm-stylowo dziękuje fanom za wsparcie kampanii:
4. X-Men: Przyszłość, Która Nadejdzie, reż. Bryan Singer
Premiera: w Polsce 23 maja 2014
Oczekuję, niecierpliwie, ale przyznam, że na dzień dobry jestem trochę na ten film obrażona. Wszystko wspaniale, będzie dwóch Profesorów X, dwóch Magneto, będziemy podróżować w czasie – a jest to jedna z ciekawszych destnacji, ale jest jedno drobne ale. Wynika bowiem z dostępnych nam danych, że ciężar misji i wyprawy spoczywać będzie całkowicie niemal na barkach Wolverine'a. Z całym szacunkiem i sympatią, ale po ostatnich podrygach we własnym filmie, który można skwitować jedynie jako „cienki i długi jak Japonia” (parafrazując jedną z postaci), jakoś mniej ufam, że barki Wolverine'a ową misję uniosą. W komiksie, który Singer przenosi na ekran - co warto podkreślić - superważną postacią jest przecież Shadowcat, czyli Kitty Pryde i to ona jest tu dziewczyną z misją i planem! Że niby co, nagle nie dałaby rady? Dałaby i to jeszcze jak, więc oby jej było jak najwięcej. Tak jak Petera Dinklage'a z wąsami, który miga gdzieś w trailerze jako nie kto inny, a sam Bolivar Trask:
5. Tu będzie specyficzna sytuacja, bo dwa filmy zamiast jednego. Wypatruję podobnie, ale łączą je jeszcze co najmniej dwa inne aspekty. Otóż obydwa dzieją się w przeszłości, i obydwa mają wprost KOSZMARNIE przetłumaczone tytuły. Przeczuwam, że to właśnie polskie tłumaczenia tytułów pewnego dnia wpędzą mnie do grobu.
a) Co jest grane, Davis? reż. Bracia Coen
Premiera: 28 lutego 2014
Nie lubię też filmów biograficznych o muzykach. Czyli w sumie na co tak naprawdę tu czekać, skoro wszystko na nie od tytułu począwszy? Całe szczęście jest tu Oscar Isaac wreszcie w dużej, porządnej roli, Justin Timberlake będzie śpiewał, i stoją za tym wszystkim Bracia Coen, na których filmy się po prostu czeka i już. I jest kot, a do tego grany przez aż trzy rude koty. Sami Bracia mówili, że film, mimo że jest raczej opowieścią o czasie i miejscu niż o konkretnych ludziach, potrzebował przecież jakiejś fabuły – stąd więc historia poszukiwań rudego kota ustawiona zostaje w jego centrum. Skoro jest rudy kot, to myślę, że jakoś się dogadamy:
b) American Hustle – Jak się skubie w Ameryce? reż. David Russel
premiera: 14 lutego 2014
Trochę zablokowała mi się klawiatura przy tym obrzydliwym polskim podtytule, ale mimo wszystko mamy to. Pomijając ten odstręczający aspekt nowego filmu Russela, jest wiele powodów dla których warto się przemóc przy kasie kinowej i zakupić bilet (choć może wypowiedzenie tylko pierwszej części tytułu wystarczy i nie będzie trzeba?). Powody te to mianowicie: tapirowana grzywka Jeremy'ego Rennera, zaczes i brzuchowatość Christiana Bale'a, mokra włoszka Bradleya Coopera, trwała ondulacja Amy Adams i piękny blond kok (to już przeszłość, wiemy, że nosi obecnie włosy króciutkie) Jennifer Lawrence. Liczę, że atrakcje nie skończą się na niemal przesadnym zaabsorbowaniu fryzurową warstwą filmu, a Cooper jako agent FBI nakręci skomplikowaną fałszerską intrygę równie sprawnie, jak swoje pukle na wałki:
6. Ona, reż. Spike Jonze
premiera: 28 lutego 2014
Skoro system komputerowy operujący na bazie sztucznej inteligencji ma na imię właśnie Samantha, to chyba wiadomo. Ale poważnie rzecz ujmując, to będzie chyba bardzo piękne i smutne i w pięknych kolorach. Na pewno wielki filozof naszych czasów Louie CK, jako wielki przeciwnik komunikacji za pośrednictwem telefonów komórkowych (jeśli ktoś jeszcze nie zna, proszę na-tych-miast w nowym oknie otworzyć Youtube i wpisać „Louie CK Hates Cell Phones” i doznać objawienia), by tego wszystkiego, co się między Theodorem (Phoenix) a Samanthą (głos Scarlett Johansson) nie pochwalał. Jednak faktem jest, że (teraz będzie górnolotnie i dosyć trywialnie zarazem) żyjemy w czasach, gdzie czasem łatwiej, sprawniej i pewniej jest nam się dogadać z pomocą urządzeń niż tak o twarzą w twarz. Ale wszystko gra, póki ktoś jest po drugiej stronie... Bo gdyby taki na przykład Jay Gatsby z powieści FSF żył dzisiaj, jego Zieloną Latarnią po drugiej stronie jeziora byłaby właśnie mała zielona kulka dostępności na czacie:
7. Grand Budapest Hotel, reż. Wes Anderson
premiera: na Berlinale w lutym 2014 – u nas jeszcze nie wiadomo
Temat to już, pardon, odrobinę zmęczony. Idiosynkrazje reżysera-w-szytym-na-miarę-garniturze znamy już wszyscy chyba na wylot, ale wierzę, że czymś nas znów wzruszy, zaskoczy i roztkliwi (oczywiście z odpowiednim dystansem). Na pewno pomóc w tym może lekko odświeżona obsada: Saoirse Ronan (a jak wiadomo, ona jest najlepsza); Ralph Fiennes, którego dawno w niczym fajnym nie było, przecudnej urody Lea Seydoux i Jude Law (z cyklu: gdzie oni się podziali?). Reszta trupy aktorskiej, z którą od lat działa Anderson – pozostaje na miejscach. Na sto procent będzie też a) muzyka z czasów Brytyjskiej Inwazji, b) ujęcia z góry, c) plany, mapy, wykresy (toż to hotel, więc być muszą) d) Bill Murray – i cała reszta „andersonizmów”. Osobiście marzę jednak o filmie czysto gatunkowym, za którego kamerą stanąłby Anderson. YouTube i dzielni fani dostarczają mu w tym zakresie nieskończonych inspiracji, ale chyba pseudotrailer do The Midnight Coterie of Sinister Intruders prosto ze stajni SNL najbardziej trafia w punkt.
8. Transformers 4: Age of Extinction, reż Michael Bay
premiera: USA w czerwcu 2014 – u nas jeszcze nie wiadomo
Nic tak nie cieszy jak balet totalnej destrukcji w ciepłe letnie popołudnie. Nic tak pieści uszu tak, jak opera przy akompaniamencie hardrocka i miażdżonej stali. O ile przyjemniejszy niż ciepły letni deszcz jest deszcz iskier w zwolnionym tempie opadających na skąpany w oleju silnikowym asfalt. Nie ma piękniejszego widoku niż ogromne sylwetki robotów z kosmosu na tle zachodzącego słońca lub wysadzanych w powietrze budynków. U nikogo innego tak imponująco bohaterowie w ogóle nie patrzą na eksplozje. Wreszcie – nigdzie scenariusz nie jest programowo sprowadzony do li tylko roli służebnej, a rządy sprawują atrakcje fundowane na skalę przemysłową w najlepiej doświetlonym na świecie 3D. Michael Bay, król kinowego ekscesu, powraca z nowym dziełem. Marky Mark i Stanley Tucci wiedzą, co robią, że tu grają. My za to blachy będziemy mieli potąd (wskazując jakieś 30 cm ponad głową).
Kaboom!
9. Godzilla, reż Garreth Edwards
premiera: w USA maj 2014 – u nas jeszcze nie wiadomo
Historia stara jak świat. Wielki radioaktywny potwór wyłazi z morza, żeby siać destrukcję i straszyć dzieci. Śmiałkowie muszą bardzo szybko wykminić, jak go powstrzymać i ukatrupić. Było? Było. Ale nie było jeszcze tak, żeby to Walter White i Kick-Ass jednoczyli siły w walce ze stworem. Poza tym fajnie będzie zobaczyć Aarona Taylora-Johnsona i Elizabeth Olsen w jednym filmie jeszcze przed Avengers: Wiek Ultrona. A do tego wielkim podkręcaczem oczekiwania jest wybór reżysera, który zrobił wcześniej odcinek serialu historycznego o Atylli (tym przywódcy Hunów, tak), dwa odcinki serialu popularnonaukowego (jeden o tornadach, a drugi o burzach słonecznych) i pełnometrażowe sci-fi niby to o potworach, ale chyba jednak o czymś innym (Strefa X z 2010 roku) – i to za pieniądze, które można by z powodzeniem zmieścić w jednej kieszeni. No i wreszcie: trailer wygląda fenomenalnie. Czytaj: tak, że samej Godzilli chyba opadłaby jej wielka najeżona zębiskami kopara:
10. Strażnicy Galaktyki, reż. James Gunn.
Premiera: w USA sierpień 2014 – u nas jeszcze nie wiadomo
James Gunn reżyseruje adaptację dla Marvel Studios za grubą kasę. Ooookej, ciekawostka, już wsiadam na pokład. Nie co dzień się zdarza (choć po prawdzie zdarza się coraz częściej), by reżyser ze świata totalnego niezalu – w tym wypadku dzikiej i rozpasanej tromy – tak zgrabnym susem przeskakiwał do mainstreamu i to w sam jego centralny środeczek, że tak powiem. Co prawda Strażnicy nie są może tak popularnym wątkiem w Uniwersum Marvela jak Avengersi, ale będą na pewno wchodzili z nimi w konszachty (sugeruje to już ukryta scena w ostatnim Thorze, w której pojawia się Be). Więc niejako się podepną pod tę rozpędzoną lokomotywę i przekonają do siebie szersze kręgi i bardzo dobrze, a jeśli zrobią to z takim wdziękiem jak Ellen Page w Super - w to mi graj. A do tego obsadowo jest bardzo ciekawie i niezbyt oczywistościowo (Pace, Saldana, Pratt), również w voiceoverze (Vin Diesel jako Groot i Bradley Cooper jako Rocket Racoon). Ten ostatni podobno jest sercem i duszą tego filmu. A jeśli sercem i duszą filmu jest nieustraszony szop pracz, najszybszy strzelec w tej i każdej innej części galaktyki... Cóż, #wiadomo.
James Gunn z szopem:
PS. Nie, nie czekam na Nimfomankę Larsa Von Triera.