#1. TYLKO BÓG WYBACZA – reż. Nicolas Winding Refn


Wiadomo. Nicolas Winding Refn ostatnio stwierdził, że chyba jednak nie jest najlepszym reżyserem na świecie. Spokojnie, pewnie miał na myśli to, że teraz jest najlepszym reżyserem we wszechświecie. Pełna zgoda. W gros recenzji jego ostatniego Arcydzieła słowa gniot/szmira/bełkot/nuda odmieniane były przez wszystkie przypadki, a byli i recenzenci, co pisali, że „może trzeci film będzie lepszy” (pamiętamy, Panie Recenzencie portalu wnas.pl!). Błądzicie, ale bóg wam wybaczy. NWR (jak JLG, wiecie o co chodzi) dostarczył bowiem tak wiele dobra, że granica kina czystego fetyszu znowu musiała zostać przesunięta. To nie Drive na 11, tylko kino zadające śmiertelny cios i tańczące na grobach swoich wrogów, ot co. Cytując scenę w barze karaoke: „Dziewczęta, pamiętajcie, żeby pod żadnym pozorem nie otwierać oczu. A wy, panowie – patrzcie uważnie”. Albo odwrotnie.

Zamiast kotków – młodociany Ryan Gosling z Ważnym Cytatem.


#2. SPRING BREAKERS – reż. Harmony Korine

James Franco na śniadanko – to tak po prawdzie jedno z kwintesencjonalnych podsumowań roku 2013... i 2012 też. I być może 2014 również, bo James Franco jest wszędzie 24h/dobę (polecam Instagrama jamesfrancotv i siedem dni w tygodniu – i nigdzie się nie wybiera. Zapewne jest również w twojej lodówce. W filmie Korine'a „jest” zaś tak bardzo, jak jeszcze chyba nigdzie nie był – i na dodatek chce za to Oscara. Czy będzie chociaż nominacja, to się okaże, ale faktem jest, że  Franco jak ulał wpasowuje się w atrakcje i dekoracje tej przecudnej urody neonowo-plażowej opery. To przypowieść niby to o feriach, a niby to o apokalipsie, niby o Dziewczątkach na Złej Drodze... O ucieczce, ale dokąd i o powrocie do szkoły, gdzie każdy ma macbooka, a wszystkie prezentacje na wykładach są w kolorach tęczy. Taki ot, przepiękny koniec świata z fenomenalną ścieżką dźwiękową, której można słuchać na ripicie. Odpowiadał za nią najlepszy chyba dziś w swoim fachu Randall Poster (ten sam, który dobiera muzykę w filmach Wesa Andsersona), a oliwy do ognia dolali Cliff Martinez (ten od ścieżki dźwiękowej Drive i TBW) i Skrillex.
James Franco tylko przygrywał na fortepianie. Co za #wzniosłość, forever!

Link towarzyszący to link klasyczny. Bo działa E V E R Y T I M E.




#3. GRAWITACJA – reż. Alfonso Cuaron


Matko Ziemio! – I to by było na tyle, gdy mowa o interpretacji naczelnej metafory i klamry spinającej to Arcydzieło Mainstreamu, jak przyjęło się Grawitację całkiem zasłużenie określać. Średnio raz na tysiąc lat zdarza się, by film pogodził i tak zwanych, krytyków salonowych, i tak zwanych krytyków popcornowych, i tak zwanych zwykłych widzów, którymi właściwie wszyscy krytycy są – chyba, że coś mnie ominęło i faktycznie ciałem stał się tekścik z kuluarów „nie mam czasu oglądać filmów, bo muszę pisać recenzje”. Grawitacja jest zachwycająca i fizycznie wyczerpująca nawet w 2D, a gdy mowa o technikaliach – niebywała. Ale jeśli brać uwagę to, co już było, zgodnie z kluczem amerykańskich scenarzystów próbujących sprzedać swój pomysł producentom (czytaj: Obcy to Szczęki w kosmosie) - Grawitacja to również Speed 3: Zagubiona w kosmosie. Bo po tamtym autobusie i tamtej łodzi – dla Sandry Bullock już tylko sky was the limit.

W ramach ilustracji pierwsze kosmiczne #selfie, na którego strzelenie sama dr Ryan Stone nie miała za bardzo czasu. Autor: astronauta Mike Hopkins, lat 38, czas: Wigilia 2013.




#4. PACIFIC RIM – reż. GUILLERMO DEL TORO

Na potrzeby tego podsumowania wygrzebałam z FB na szybko spisaną statusową recenzję z pokazu prasowego w Warszawie: (9 July near Czerniaków via Mobile): „Pacific Rim? PRZEZ DWIE BITE GODZINY NAWET NIE POMYSLALAM O TYM, ZEBY SIEGNAC PO TELEFON. 12/10”. To wszystko przez The Idrisa Elbę, który jako generał Stacker Pentecost (swoją drogą cudowne mają tu wszyscy imiona, cudowne) Odwołuje Apokalipsę. Warto chyba w tym miejscu przypomnieć, że to ujęcie powtarzano trzydzieści kilka razy – więc sporo Apokalips zostało Odwołanych i możemy nareszcie spać spokojnie. Telefon został w torbie również przez walkę Jaegera z Kaiju, którą przeprowadza tu się za pomocą portowych kontenerów i tankowca. No i rzecz jasna, było tak przez epickie bliźnięta Kaidanovskych z Rosji i buty Rona Perlmana. Parafrazując dr Newtona Geiszlera, jednego z dwóch naukowców (tego okularzastego, bardziej geeka niż nerda) Pacific Rim to 2500 ton czystej zajebistości. Bez wątpienia blockbuster roku.

I tak na ripicie:





#5. WIELKI GATSBY – reż. Baz Luhrman

Baz Luhrman po raz pierwszy „czytał” powieść FSF, jadąc koleją transsyberyjską w przedziale pierwszej klasy i popijając schłodzonego szampana. Piszę „czytał”, gdyż tak naprawdę wcale nie czytał, bo słuchał w audiobooku. I te wspaniałe okoliczności zapoznawania się ze wspaniałą książką widać na ekranie. Anegdotę pożyczam od Marka Kermode'a, brytyjskiego krytyka filmowego. Luhrmann jechał, słuchał, dojechał gdzie trzeba, a potem przerobił literaturę na Swoje – czytaj skrzące się, migoczące, roztańczone, wykoafiurowane, a do tego w 3D. Po drodze na trasie musiały niestety pojawić się jakieś drobne wertepy, które zaowocowały trochę jednak zbędną klamrą narracyjną i latającymi po ekranie kartkami powieści. To jednak jedynie maluteńka rysa gdzieś przy ramce tego wielgachnego kryształu oprawionego w szczere złoto, falbanki, diamenty i landrynki i różowe ciastka. A do tego fenomenalny w roli Jaya-G Leonardo DiCaprio (bo w życiu jest przecież trochę Gatsby'm, a do tego naprawdę jest „lepszy od nich wszystkich razem wziętych”) z uśmiechem wita w o-jak-bardzo-skromnych progach, częstuje szampanem i zaprasza do swego świata. Byłam, trzy razy. Nie, nie chciało mi się wracać. Ewentualnie koleją transsyberyjską, popijając szampana.

Dziękuję internetowi, zdrowie!




#6. WIELKI LIBERACE – reż. Steven Soderbergh


Cytując Liberacego: zbyt wiele to po prostu przecudownie! Z całym szacunkiem dla Wieku (Michael Douglas), Urody (Matt Damon) i Przepięknego Futra – Król Jest Tylko Jeden!


#7. ELIZJUM – reż. Neil Blomkamp

Space porn (czytaj: niezdrowo ekscytujące zdjęcia kosmosu), flirt z rewolucją i kawalkada atrakcjonów. Te ostatnie jeden po drugim ze swojej wyrzutni rakiet odpala odziany w egzoszkielet Sharlto Copley – jeden z nielicznych sensownych Złoczyńców w kinie 2013. W drugim narożniku – Nasz Człowiek, Matt Damon.


#8. DROGÓWKA – reż. Wojtek Smarzowski

Są w Polsce tacy, którzy zamiast robić kolejne artystowskie gnioty sięgają po kino gatunkowe i wyciskają je jak cytrynę. A poza tym Bartłomiej Topa to przecież polski Bruce Willis.




#9. IRON MAN 3 – reż. Seth Black


Geniusz, bilioner, playboy i filantrop nadal jest wyżej wymienionymi. Samo video komentarza nie wymaga.





#10. OD JUTRA W TWOIM KINIE? NIE SĄDZĘ

Czyli kilka naprawdę #super filmów z 2013 roku, których raczej (?) nie zobaczymy, a na pewno nie zobaczyliśmy w polskich kinach poza obiegiem festiwalowym.


Blackfish, reż. Gabriela Cowperthwaite
Some Velvet Morning, reż. Neil La Bute
Short Term 12, reż. Destin Cretton
The Armstrong Lie, reż. Alex Gibney
Crash Reel, reż Lucy Walker
Drinking Buddies, reż Joe Swanberg

A co do #hashtagów:




Kaja Klimek - rocznik 84, pochodzi z Tarnowskich Gór. W KPSC UJ przygotowuje pracę doktorską na temat remiksu w kulturze popularnej. Tłumaczka filmów i książek.  W 2011 roku wyróżniona w konkursie dla młodych krytyków filmowych im. Krzysztofa Mętraka. Lubi plastikową biżuterię i serial Moda na sukces. Ale najbardziej Nicolasa Cage'a.