Październikowo-listopadowym imprezom, jak i planowanym targom książki, przyświeca szlachetna idea promocji wydawnictw, autorów i czytelnictwa w Polsce. Jednak „celem operacyjnym” okazuje się medialny pokaz wybranych działaczek i działaczy połączony z wyprzedażą rzeczy i ludzi kultury. Nie podoba mi się spektakl z takim ustawieniem kukieł i rekwizytów na publicznej scenie, za pieniądze z budżetu państwa podatników.
_

Każdą wiadomość o sprawnie realizowanej a dobrze pomyślanej inicjatywie proliterackiej w Krakowie – czy to finansowanej z budżetu instytucji państwowych/publicznych, czy z niszy niezależnych – przyjmuję z radością. To dowód, że stolica Małopolski nie musi zostać skazana na bycie tylko kolejnym przystankiem na trasie promocyjnej twórców – po Warszawie czy Wrocławiu, miejscem już wcale nie obowiązkowym na mapie krajowych wydarzeń kulturalnych. A do takich należą zwykle wizyty cenionych autorów i artystów ze świata, promocja ich twórczości i działań w sferze publicznej poprzez konfrontacje, dyskusje tematyczne, panele gromadzące specjalistów i fascynatów z różnych (!) środowisk, kręgów naukowych, przedstawicieli zazębiających się dyscyplin.


W związku z rozpoczęciem się tzw. jesieni wydawniczej niepokoi mnie inna rzecz: po raz kolejny mamy do czynienia z okresowym nadmiarem. W jednym sezonie i w bliskich terminach organizowane są festiwale pod patronatem Miłosza i Conrada, targi książki, dają o sobie znać autorzy i nowi kaowcy zwerbowani lub werbujący na kolejne objazdowe imprezy, wspierane finansowo i firmowane przez Instytut Książki – „Pora prozy” i „Pora reportażu” (w ramach „4 Pór Książki”). Czy nie można sensowniej, we współpracy przynajmniej kilku wiodących a różnych ideologicznie i strukturalnie środowisk czy organizacji układać harmonogramu ważnych wydarzeń i istotnych społecznie działań kulturalnych w mieście? Nie ma ich za wiele. Znając życie literackie i obowiązki dziennikarskie – mniemam, że w pierwszej połowie 2010 roku będzie brakowało powodów, by mówić i pisać o krakowskich wydarzeniach literackich na skalę regionalną czy ogólnopolską!
__

Większość imprez festiwalowych jest otwarta na wszystkich, przynajmniej jeśli chodzi o publikę. W przypadku tak dużych i drogich imprez pojawił się problem ambicji organizatorskich (branży wydawniczej, urzędników) i partycypacji w kosztach. Względy finansowe sprawiają, że udział niezależnych instytucji kulturalnych okazuje się często niemożliwy. Oni mogą zaproponować przede wszystkim ludzki potencjał. Do realizacji wyliczonych trzech największych festiwali zawężono krąg organizatorów i pracujących koncepcyjnie animatorów do określonej – w nieznanych mi okolicznościach – grupy osób i instytucji/miejsc. W nowym cyklu „Pora reportażu” także zmniejszono szanse „przyłączenia się do zabawy” w promocję autorów i książek poprzez wymagania formalne, zbyt często określane i udostępniane dość późno na stronie WWW Instytutu Książki.

Dobrze zorganizowani wydawcy chętnie przyłączają się do wyliczonych imprez, pod patronatem prezydenta Krakowa czy MKiDN, albo nawet współorganizują je, żeby wypromować i sprzedać swoje książki – często przygotowane specjalnie na dany czas. Dzięki wsparciu promocyjnemu mediów festiwalowych (szczególnie patronackich dla danej imprezy), życzliwych i ciekawskich dziennikarzy oficyny mogą spowodować większe zainteresowanie swoim „towarem”.
___

Sądzę, że wokół literatury trzeba stworzyć obieg informacji i przestrzeń wymiany myśli przynajmniej towarzyszącej rynkowi wydawniczemu, który i tak ma swój „mocno sprawdzony” mechanizm działania. Kwestię wychodzenia do ludzi, dialogu między różnymi grupami i środowiskami organizatorzy krakowskich festiwali 2009 dotychczas raczej pomijali. Dostaną za swoje!

(Tekst jest rozszerzeniem wypowiedzi dla dziennika „Rzeczpospolita”)