Niezwykła historia Marvel Comics otrzymała w 2013 roku prestiżową Nagrodę Eisnera w kategorii najlepsza książka o tematyce komiksowej. To niepolakierowane, niedosładzane, nieautoryzowane, zakulisowe rozliczenie jednej z dominujących sił popkulturowych we współczesnej Ameryce.
Niezwykła historia Marvel Comics
Marvel Comics: The Untold Story
Autor: Sean Howe
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Język oryginału: angielski
Wydawnictwo: SQN
Liczba stron: 512
Data wydania: 6 listopada 2013
ISBN: 978-83-7924-081-4
Cena: 59,90
Operująca w maleńkim biurze na Madison Avenue firma Marvel Comics na początku lat sześćdziesiątych przedstawiła światu szereg postaci w jaskrawych kostiumach. Prace wydawnictwa wyróżniały się inteligentnym dowcipem i bezlitośnie obnażały zwyczajne ludzkie wady. Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, Kapitan Ameryka, Hulk, Iron Man, Thor, X-Men i Daredevil szybko zdobyli serca nastoletnich czytelników i rozpalili wyobraźnię artystów, intelektualistów i kulturowych buntowników. Epickie Uniwersum Marvela stało się najbardziej wyszukanym z fikcyjnych światów i zyskało rangę współczesnej amerykańskiej mitologii.
Droga Marvela na szczyt była niezwykle wyboista. Firma startowała ze straconej pozycji. Dzisiaj ma status niepokonanej korporacyjnej bestii. Przetrwała machinacje Wall Street, porażki Hollywood i upadek rynku komiksowego. Postaci ze świata Marvela przechodziły przez ręce kolejnych pokoleń genialnych redaktorów, rysowników i scenarzystów. Ludzie, którym powierzono opiekę nad tradycją – zubożałe cudowne dzieci, czarujący pacyfiści i najemni karierowicze – zmuszeni byli zmagać się z komercjalizacją, kapryśnymi czytelnikami oraz biurową codziennością.
Sean Howe podpatruje nietypowe osobowości zza kulis. Stan Lee, Frank Miller, Todd McFarlane, Jim Shooter i Jack Kirby to przykłady twórców, których sylwetki autor przybliża w tym niesamowitym kompendium wiedzy o wydawnictwie Marvel.
FRAGMENT
Część pierwsza
Stworzenie i mity
1
Na długo zanim powstało Marvel Comics, był Martin Goodman. Syn rosyjskich emigrantów urodził się w Brooklynie w roku 1908 jako dziewiąte z trzynaściorga dzieci. Goodman od najmłodszych lat był zagorzałym czytelnikiem. Kolekcjonował wycinki ze starych magazynów i robił z nich kolaże, tworząc całkowicie nowe opowieści. Nie mógł sobie jednak pozwolić na bujanie w obłokach: jedna z budowlanych robót skończyła się dla jego ojca upadkiem z dachu i urazem pleców; z konieczności Isaac Goodman został więc domokrążcą. Piętnastoosobowa rodzina przeprowadzała się z domu do domu, próbując być o krok przed właścicielami wynajmowanych przez nich mieszkań. Martin został zmuszony do porzucenia szkoły w piątej klasie. Imał się różnych zajęć, lecz żadne z nich nie było w stanie zatrzymać go na dłużej.
Kiedy dobiegał dwudziestki, postanowił zasmakować wolności, wsiadł w pociąg i wyruszył w podróż po kraju. Zanim nastał czas wielkiego kryzysu, Martin zdążył już zapełnić parę dzienników, w których ze szczegółami opisał swoje wrażenia z odbytej wyprawy od wybrzeża do wybrzeża i zamieścił sprawozdania z obozów dla włóczęgów.
Do domu przywołał go z powrotem zakorzeniony w dzieciństwie zew – miłość do magazynów. Znalazł w Nowym Jorku pracę jako swoisty herold sławiący pulpowe gazetki wydawane przez Eastern Publishing. Firma wkrótce padła, ale szczęście nie opuszczało Goodmana: sprzymierzył się ze swoim współpracownikiem Louisem Silberkleitem i razem założyli Newsstand Publications. Z obskurnego biura na dolnym Manhattanie wydawali westerny, kryminały i romanse za piętnaście centów od egzemplarza.
Kopiowanie Samotnego jeźdźca nie było może sztuką wysoką, ale Martin Goodman dokonał czegoś, czego nikt się po nim nie spodziewał – z ubogiego emigranta stał się podróżnikiem, a potem redaktorem magazynu. Drobny, cichy, o łukowatych brwiach niemal nachodzących na oprawki jego okularów w drucianej oprawie, z obowiązkową muchą pod szyją, która gryzła się z jego jasnoróżowymi koszulami. Nawet przedwcześnie posiwiał, co dopełniło jego transformację z dzieciaka z ulicy w biznesmena. Miał dwadzieścia pięć lat.
Rok 1934. Padł dystrybutor Newsstand Publications, co kosztowało Goodmana i Silberkleita parę tysięcy dolarów zapłaconych z góry. Newsstand nie miało środków na opłacenie drukarni, więc zajęto ich mienie. Silberkleit opuścił firmę, lecz nieustępliwemu Goodmanowi udało się przekonać wierzyciela, że zwróci dług, jeśli ten zezwoli mu na druk niektórych tytułów. Przebiegłość i instynkt Goodmana szybko zapewniły wydawnictwu finansową płynność; w ciągu paru lat Newsstand przeniosło się do elegantszego RKO Building w centrum Manhattanu. Przepis na sukces był prosty: „Gdy znajdziesz tytuł, który chwyci, wtedy dorzuć jeszcze kilka innych – powiedział w rozmowie z »Literary Digest« – a pieniądze same popłyną”. Nie chodziło wcale o wyznaczanie trendów, a masową produkcję taniej literatury. „Czytelnicy – zapewniał – mają w nosie jakość”. Kiedy rynek znowu przeżył załamanie, Goodman utrzymał się na powierzchni: po prostu przedrukowywał w swoich magazynach opowiadania, które pojawiły się uprzednio w innych periodykach.
Ustawił się finansowo na tyle, aby móc ulokować swoich rodziców w niewielkim domu w brooklyńskim Crown Heights. Mógł sobie również pozwolić na chwilę relaksu. Podczas rejsu na Bermudy zaczepił dwie młode kobiety grające w ping-ponga i zapytał, czy może zmierzyć się ze zwyciężczynią. I tak Jean Davis – również mieszkanka Nowego Jorku, lecz obracająca się w nieco innych kręgach towarzyskich – wpadła Goodmanowi w oko. Po powrocie do Ameryki nie mogła się jednak zdecydować, czy faktycznie chce wchodzić z Martinem w poważny związek, choć ten zalecał się do niej na wszystkie możliwe sposoby. Któregoś dnia, nadszarpując stan swojego konta, zabrał ją samolotem do Filadelfii na kolację i koncert. Udało mu się – Jean wreszcie zgodziła się zostać jego żoną. Miodowy miesiąc spędzili w Europie, skąd mieli wrócić modnym wówczas sterowcem Hindenburg (1), ale nie mogli dostać foteli obok siebie, więc zdecydowali się na samolot. Szczęście nie opuszczało Martina Goodmana.
Do 1939 roku Goodman wydawał ponad dwadzieścia różnych magazynów, których nazwy brzmiały „Two Gun Western”, „Sex Health” czy „Marvel Science Stories”, i choć ten ostatni tytuł nie sprzedawał się zbyt dobrze, Martinowi, co znamienne, podobało się brzmienie słowa marvel. Przeniósł siedzibę firmy do prestiżowego McGraw-Hill Building na Czterdziestej Drugiej ulicy i załatwił stałą pracę swoim braciom. Jak ujął to jeden z redaktorów, firma Goodmana była „małym siedliskiem nepotyzmu”: jeden z nich zajmował się księgowością, inny produkcją, jeszcze inny prowadził biuro, w którym fotografował aspirujące gwiazdki na potrzeby pulpowych magazynów. Nawet wujek Jean, Robbie, załapał się na jakąś fuchę. Co więcej, same nazwy firm, które zakładał Goodman i pomiędzy którymi lawirował, próbując wymigać się od podatków i stworzyć bufor bezpieczeństwa na wypadek kłopotów z prawem, często stanowiły zlepek imion członków jego rodziny: weźmy na przykład Margood Publishing Corp., Marjean Magazine Corp., a kiedy Jean urodziła dwóch synów, Chipa i Idena, powstało Chipiden.
Na dłużej przylgnęła wreszcie nazwa „Timely”, zaczerpnięta od „Timely Topics Condensed”, podtytułu „Popular Digest”, jednego z wydawanych przez Goodmana magazynów. Teraz „Timely” nie generowało już długów, ale też i nie odnotowywało spektakularnych zysków. Sprzedaż magazynów pulpowych, z powodu wzrastającej popularności słuchowisk radiowych, utrzymywała się na stałym poziomie. Martin Goodman potrzebował prawdziwego przeboju.
Tymczasem amerykański komiks zaczynał nabierać kształtów. W 1933 roku Eastern Color Printing Company uruchomiło swoje zaspane maszyny drukarskie, które teraz nocami wypluwały z siebie Funny on Parade, czyli przedruki komiksowych pasków z niedzielnych wydań gazet. Owe paski nanoszono jeden przy drugim na pojedynczą stronę, którą składano na pół i zszywano, a potem sprzedawano firmie Procter & Gamble – tam wykorzystywano je w celach promocyjnych. Następnego roku na okładce Famous Funnies #1 pojawiła się cena w wysokości dziesięciu centów; ze stojaków sklepowych zniknęło ponad dwieście tysięcy egzemplarzy i wkrótce magazyn zaczął przynosić miesięczne zyski w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów. Pozostali wydawcy załapali w lot, o co chodzi. Zbiorcze wydania popularnych niedzielnych pasków komiksowych, takich jak Tarzan, Flash Gordon czy Popeye, szły jak woda, ale pojawiło się też i New Fun, czarno-biały magazyn o wymiarach dziesięć na piętnaście cali (2) z całkowicie nowym materiałem. Do 1937 roku co bardziej przedsiębiorczy biznesmeni pootwierali firmy specjalizujące się w hurtowym wydawaniu komiksów przy pomocy swoistych ludzkich taśm produkcyjnych, które działały wydajnie niczym w fabrykach tekstyliów. Scenarzysta przekazywał swoje dzieło grafikom weteranom, którzy nie mogli znaleźć innej pracy, oraz młodym absolwentom akademii sztuk pięknych uzbrojonym w arkusze z brystolu o wymiarach czternaście na dwadzieścia jeden cali (3). Rysownicy zajmowali się więc przeniesieniem fabuły na serię paneli – najpierw ołówkiem rysowali pierwszy plan, potem dodawali tło i tuszowali, następnie zajmowali się liternictwem i przekazywali drukarni wskazówki co do kolorów. Mało kto się w ten sposób naprawdę wzbogacił, ale w obliczu gospodarczego kryzysu było to chociaż pewne i stałe zajęcie.
I wtedy, w roku 1938, Jerry Siegel i Joe Schuster, dwaj dwudziestotrzylatkowie z Cleveland, sprzedali firmie National Allied Publications długą na trzynaście stron historię Superman za sumę stu trzydziestu dolarów. Przedstawiona w komiksie postać była mieszanką wszystkiego, co dzieciaki uwielbiały – pulpowych bohaterów, opowieści science fiction, klasycznych mitów – zamkniętą w jednym wspaniałym dziele składającym się z barw podstawowych. „Obrońca uciśnionych, umięśniony cud, który poświęcił swoje życie, by pomagać tym w potrzebie”, walczył z korporacyjną chciwością i nieuczciwymi politykami, na każdym kroku podkreślając potrzebę społecznych reform, co było w dobie New Dealu (4) fantazją pożądaną. Superman był jednak czymś więcej niż jedynie symbolem; swoją tajną tożsamość ukrywał pod maską niezdarnego Clarka Kenta, dzięki czemu nawet najbardziej samotni czytelnicy dostali swojego outsidera, z którym mogli się utożsamiać. Superman zagościł na okładce pierwszego numeru magazynu „Action Comics” i stał się niespodziewanym hitem. Zanim wyszedł siódmy zeszyt, komiks sprzedawał się już w nakładzie pół miliona egzemplarzy. Siostrzana firma National, czyli Detective Comics – wkrótce oba wydawnictwa połączą siły i będą znane pod wspólną nazwą DC Comics – wprowadziła na rynek postać Batmana, kolejnego zamaskowanego mściciela, oraz dała Supermanowi własny tytuł. Zaś konkurencja wytoczyła działa i zalała rynek kolorowymi podróbkami. Jedna z branżowych legend mówi nawet, że wydawca komiksu o Wonder Manie, wczesnej i wręcz oczywistej imitacji Supermana, pracował w National jako księgowy i gdy zobaczył stan konta swojego szefa, postanowił założyć własną działalność.
Lloyd Jacquet, wygadany, ćmiący fajeczkę były pułkownik, ulotnił się ze swojego stanowiska szefa działu artystycznego w Centaur Comics, podążył wydeptaną przez wielu jego poprzedników ścieżką i podjął się masowej produkcji komiksów dla chcących ugrać coś na panującej modzie wydawców. Pośród rysowników, których Jacquet, odchodząc, podkradł z Centaura, znaleźli się Carl Burgos i Bill Everett. Dostali oni zadanie stworzenia paru nowych superbohaterów dla jego nowej firmy – Funnies, Inc. Obaj mieli po dwadzieścia jeden lat i byli niestrudzeni. Burgos rzucił studia na National Academy of Design, niezadowolony z tempa prowadzonych zajęć; Everett palił po trzy paczki papierosów dziennie i pił od dobrych dziesięciu lat, szukając swojego miejsca w Bostonie, Phoenix, Los Angeles i Chicago. Razem siadywali w knajpie na Manhattanie zwanej Webster i dumali nad własnymi superherosami. Mieli prostą zasadę: ogień i woda.
*
1.Hindenburg, niemiecki sterowiec pasażerski, spłonął 6 maja 1937 r. podczas cumowania na lotnisku w Lakehurst w USA – przyp. red.
2.Czyli 254 na 380 mm – przyp. red.
3.Około 355 na 533 mm – przyp. red.
4.Program reform społeczno-ekonomicznych wprowadzonych przez prezydenta Roosevelta w celu przeciwdziałania skutkom wielkiego kryzysu – przyp. red.
O autorze:
Sean Howe to były redaktor „Entertainment Weekly” i „The Criterion Collection”. Jego teksty pojawiały się w „New York”, „The Los Angeles Times”, „Spin” i „The Village Voice”. Mieszka w Brooklynie w Nowym Jorku.
Wydawca w Polsce:
Wydawnictwo SQN powstało w połowie 2010 roku. Ideą, która przyświecała założycielom, jest publikowanie książek „z pasją”. Dla jednych pasją jest piłka nożna, dla innych film, trzeci interesuje się sztuką współczesną, a jeszcze kolejny dobrą beletrystyką. Każdy jednak ma możliwość dzielić się swoją pasją właśnie poprzez książki.
W oparciu o te założenia działa Sine Qua Non. Wśród pozycji, które ukazały się nakładem wydawnictwa, można znaleźć książki między innymi o tematyce sportowej i muzycznej, komiksy oraz fantastykę.