Zombie opanowały świat. Atakują nas z kinowych i telewizyjnych ekranów, ze stronic książek i komiksów, z koszulek, kubków i niezliczonych innych gadżetów, łącznie z takimi, o jakich nigdy byśmy nie pomyśleli (tak! naprawdę istnieją akcesoria erotyczne z motywem chodzących  truposzy!*). Infekują różne zasłużone dla popkultury uniwersa (Marvel Zombies, kilka powieści ze świata Gwiezdnych wojen) i kinematografie na całym globie (pakistańska Zibahkhana, katarski Lockdown: Red Moon Escape, powstające w tej chwili kambodżańskie Run). Urządzają sobie marsze na ulicach wielkich miast, straszą w medialnych doniesieniach – przy okazji ubiegłorocznego pogryzienia bezdomnego przez szaleńca w Miami słowa „zombie” i „zombie apokalipsa” powracały wręcz obsesyjnie – i spędzają sen z powiek ekscentrykom przekonanym, że inwazja nieumarłych jest najzupełniej realnym zagrożeniem. I byłoby to wszystko bardzo ciekawym zjawiskiem, gdyby nie to, że odbiorca tej zombie-kultury coraz częściej sam czuje się jak żywy trup, któremu ktoś wyłącza wyższe funkcje umysłowe i uczy reagować na tylko jeden, ciągle ten sam zestaw bodźców.

To prawda, że zdarzają się zabawne komediowe podejścia do tematu i pomysłowe zmiany dekoracji, jak osadzony w czasach Wojny Secesyjnej Exit Humanity. Prawda też, że poza do bólu typowymi, wolnymi lub szybkimi zombie (czy te drugie, będąc zwykle żywymi ludźmi zarażonymi jakimś cholerstwem, zasługują w ogóle na to określenie, to osobny temat) czasem dostajemy też oryginalniejsze warianty, jak zombie demoniczne (Martwe zło, seria Rec, powieść Noc zombie), zombie inteligentne (Opętani, serial Firefly i jego kinowa kontynuacja Serenity, niewiarygodnie drastyczny komiks Crossed) czy zombie uczłowieczone (Wiecznie żywy, japońska krótkometrażówka Dead Girl Walking, przejmujący Halley). Większość twórców kina, gier, komiksów i literatury o chodzących trupach sprawia jednak wrażenie, jakby bała się oryginalności i głębi jak ognia. Identyczne zachowania i słabości nieumarłych/zarażonych, te same wycięte z kartonu typy bohaterów, taki sam obraz apokalipsy, służącej często tylko jako pretekst do strzelaniny bez wyrzutów sumienia. 

Czy World War Z miało szanse to zmienić i tchnąć jakieś nowe życie (ekhem) w ten coraz nudniejszy horrorowy podgatunek? Prawdopodobnie nie, sam literacki oryginał Maxa Brooksa jest bowiem, przy całym szacunku dla wyobraźni i błyskotliwości, z jaką napisano tę książkę, daleki od przecierania naprawdę nowych szlaków, stanowi raczej realistyczne i dogłębne uzupełnienie klasycznej Romerowskiej sagi.
Logika letniego blockbustera – film jest najdroższą kinową produkcją o zombie w historii – i rzemieślnik Marc Forster za kamerą nie zapowiadały też raczej  drapieżności i artyzmu oryginalnej Nocy i Świtu żywych trupów czy 28 dni później

Tym, czego widzowie mieli jednak prawo się spodziewać, było ukazanie zombie-katastrofy w jej pełnym, epickim, prawdziwie apokaliptycznym wymiarze. W książce jest ona oparta na kontraście między globalną skalą a pojedynczym, osobistym, bardzo ludzkim charakterem tragedii i koszmarów przeżytych przez narratorów opowieści (snują oni swoje historie po latach). Kolosalne zmiany w stosunku do pierwowzoru (ostatecznie film i powieść łączy właściwie tylko tytuł) nie musiały oznaczać, że nie uda się przenieść tego aspektu choć w małej części − podróżujący po świecie Brad Pitt mógł przecież widzieć bardzo wiele, włączając w to niektóre książkowe wydarzenia.

Kompletna porażka w oddaniu globalności i wieloaspektowości kataklizmu jest głównym mankamentem filmu, ale niestety nie jedynym. Wynika bowiem bezpośrednio z podstawowego problemu kinowego World War Z − jego fatalnej konstrukcji. Zmuszony do ganiania po całej planecie Pitt odwiedza jedynie Koreę, Izrael i Wielką Brytanię, wszędzie spotykając tylko papierowe typy ludzkie i nie widząc nic z zawartej w książce różnorodności uwarunkowanych kulturowo i politycznie postaw wobec apokalipsy. Na więcej podróży i pogłębienie postaci po prostu nie starczyło miejsca. Twórcy upchnęli bowiem historię − w niewielkim stopniu inspirowaną oryginałem Brooksa − pomiędzy dwa inne filmy: obraz początku epidemii widziany oczami bohatera i jego rodziny oraz opowieść o odkryciu medycznej możliwości ochrony przed zombie. Jak na dłoni widać tutaj ślady burzliwej i skomplikowanej produkcji filmu, do którego zdjęcia trwały już jakiś czas, kiedy scenariusz nie był jeszcze ukończony, a jego sama podstawowa koncepcja zmieniała się kilkukrotnie. Jeśli wierzyć dobiegającym z prasy doniesieniom, całe przedsięwzięcie było chwilami w takich scenariuszowych tarapatach, że to cud, że fabuła World War Z składa się w ogóle w ciąg przyczynowo-skutkowy. Męki, w jakich rodził się ten film, nie stanowią jednak usprawiedliwienia, a wyższy poziom dwóch pozostałych „segmentów” (zwłaszcza pierwszy akt jest naprawdę dobry) nie tylko nie pomagają, ale potęgują frustrację.

Każda z tych trzech „części”, różniących się zauważalnie tonem i charakterem, mogłaby być osnową osobnego, potencjalnie bardzo dobrego filmu. Początek, z przekonującym obrazem cywilizacji obracającej się w chaos w ciągu jednego dnia i nocy, można by kontynuować jako pogłębioną postapokaliptyczną odyseję à la Droga McCarthy'ego. Końcówka, z desperacją i paranoją naukowców zamkniętych w kompleksie pełnym żywych trupów, w wersji pełnometrażowej mogłaby stać się inteligentnym techno-thrillerem dającym najbardziej „unaukowiony” z dotychczasowych obrazów zombie. Nawet ten środkowy segment, najsłabszy, a niestety najważniejszy ze względu na globalny charakter całości (i samo „World” w tytule) nosi ślady tego, czym mógłby być, gdyby twórcy postanowili choć trochę zbliżyć się do książkowej konwencji. Może wtedy zobaczylibyśmy więcej opisanych przez Brooksa, niesłychanie filmowych, sekwencji, dla których twórcy − nie wiedzieć czemu − nie znaleźli miejsca w fabularnym rozgardiaszu. 

World War Z jest jedną wielką straconą szansą, dziełem ludzi, którzy nie wiedzieli, jaki dokładnie film chcą zrobić, a w końcu postanowili po prostu ratować i pozszywać, co się da. To konstrukcyjne kalectwo dominuje nad pozytywami tego obrazu, takimi jak to, że mimo niskiej pozycji zajmowanej przez zombie w moim osobistym rankingu „straszności” i (co ważniejsze) mimo kategorii wiekowej PG-13, parę razy podniosła mi się adrenalina. Nie jest to niestety w stanie przesłonić innych wad produkcji, takich jak śmieszność niektórych zmian w stosunku do książki – miejsce pierwszego ogniska epidemii zostało przeniesione z Chin do Indii, bo jednego miliarda potencjalnych widzów nie wolno urazić pod żadnym pozorem, ale inny miliard już można (jest to o tyle zabawne, że w pierwowzorze całe komunistyczne kierownictwo ChRL zostaje zabite!) − czy niezamierzona groteskowość efektów specjalnych. Nieprzebrana armia zombiaków przelewających się jak morze i poruszających niemal jak jeden organizm zwykle wygląda niesamowicie, w paru scenach wypada jednak po prostu śmiesznie, jak postacie z kreskówki zgarnięte w śniegową kulę. Przede wszystkim jednak sprawia, że zakończenie, hollywoodzkie do bólu, ale być może wybrzmiewające inaczej jako zwieńczenie innej całości, jest tutaj istną wisienką na torcie, trywializującą apokalipsę i topiącą resztki powagi w sentymentalnym lukrze.

Jak napisałem, nie łudziłem się, że film dokona rewolucji w horrorze o zombie. Miałem jednak nadzieję na kino, które mieszcząc się w pewnych schematach, przynajmniej wykorzysta je udanie i inteligentnie, a może nawet pokaże ze strony, z jakiej jeszcze ich nie widzieliśmy. I prawdopodobnie zobaczyłbym takie kino, gdyby tylko twórcy zdecydowali się, do cholery, który z trzech filmów chcą właściwie nakręcić. 


World War Z
reżyseria: Marc Forster
sceariusz: Matthew Michael Carnahan, J. Michael Straczynski
zdjęcia: Ben Seresin, Robert Richardson
muzyka: Marco Beltrami
obsada: Brad Pitt, Mireille Enos, Daniella Kertesz, James Badge Dale, Ludi Boeken, Matthew Fox i inni  
kraj: USA
rok: 2013
czas trwania: 116 min
premiera: 5.07.2013 r. (Polska) 21.06.2013 r. (USA)
UIP
                                                                                    
* By odpędzić podejrzenia o wyjątkowo dziwne upodobania, autor informuje, że na takowe gadżety można się natknąć, wpisując po prostu „zombie toys” w googlowej wyszukiwarce grafiki:)