Z perspektywy roku 2013 podobne deklaracje możemy skwitować co najwyżej wzruszeniem ramion. Różewicz, dziś 92-letni klasyk, to, chciał nie chciał, skarb narodowy. W dodatku z tego gatunku kruszcu, który łatwo nie śniedzieje. Warto przypomnieć, że na początku lat dziewięćdziesiątych takie literackie „ekscesy”, jak dekonstrukcja czy poetyka fragmentu i cięć, przepracowująca konsekwencje zniknięcia z horyzontu obiektywnego uzasadnienia języka, skazanego odtąd na tautologię, nie należały do odkryć hałaśliwie debiutujących bruLionowców. Nie wprosiły się też do poezji ze świata teorii. Wręcz przeciwnie. Wzięły swój początek w bardzo głęboko i osobiście przeżytym rozczarowaniu światem, którego twórczość Różewicza jest paradoksalną, bo niemożliwą artykulacją. Nie mam wątpliwości co do tego, że tomik Płaskorzeźba (1991) pozostanie jednym z najważniejszych dokonań literackich zrodzonych w naszej rodzimej „ziemi Ulro”.

Mocnej pozycji poety nie podważą już ani przeszłe idiosynkrazje (patrz Przybosiowa Oda do turpistów), ani znacznie mniej konstruktywne dla życia literackiego, acz wielce prawdopodobne – obym się mylił, obym się mylił – głosy z przyszłości, które w poczuciu moralnego obowiązku będą „demaskować” na przykład Różewiczowską akceptację PRL-u (już na pewno w Sejmie są tacy, co pamiętają). Nieprzypadkowo piję tu do polityki historycznej, która w zbiorze to i owo zostaje krytycznie przywołana w wierszu O jedną literę:

umierając jeszcze się gryzą
odbywają się jakieś targi
o jedno słowo
o jedną literę
na pomniku
gdyby to chociaż chodziło
o to że słowo
bochater
ma o jedną literę za dużo
gdyby chodziło
o literę „c”
(O jedną literę)

W ostatnich frazach tego utworu autor sięga po wysoką tradycję romantyczną, cytując słynne Norwidowskie słowa: przeszłość – jest to dziś, tylko cokolwiek daléj.
Nie chodzi nawet o wypaczenia, jakim plastyczna materia historii jest ustawicznie poddawana. Bardziej chyba poetę przeraża zideologizowana przeszłość jako woda na młyn nienawiści, która dzieje się tu i teraz. W upartym „pamiętaniu” wytraca się gdzieś poczucie rzeczywistości. I pamięć, i słowa wyobcowują świadomość z teraźniejszości. Ta ostatnia pozostaje całkowicie zapośredniczona przez medialny bełkot (gówniarze od kultury masowej; z tekstu Olimpiada), sprokurowana przez ersatz języków, którymi mówią pogromcy podmiotowości: reklamy z jednej strony, urzędy z drugiej.

Ale wróćmy do początku. Czytelników Różewicza – pamiętających takie tomy poety, jak szara strefa czy Kup kota w worku (work in progress) – nie powinna zdziwić sylwiczna forma jego nowej książki. Składają się na nią obok wierszy fragmenty dramatyczne, faksymile zapisywanych długopisem tekstów i rysunków, ale też przedrukowane dedykacje z książek, które w domowym archiwum bibliotecznym przechowuje poeta. A wśród nich takie smakowitości, jak życzenia „płodnego niepokoju” od Leopolda Staffa, zresztą najsilniej tu reprezentowanego, czy urodzinowy kolaż od Wisławy Szymborskiej. Całość (niebezpiecznie fałszujące słówko w obecności równie szeleszczącego: „Różewicz”) wieńczy posłowie Jana Stolarczyka, objaśniające historie relacji autora Niepokoju z przywoływanymi na kartach nowej książki postaciami. Nietuzinkowymi, dodajmy. Oprócz powyżej wspomnianych są to również: Zbigniew Bieńkowski, Tadeusz Borowski, Seamus Heaney, Jerzy Piórkowski, Mieczysław Porębski, Anna Świrszczyńska, Henryk Vogler, Kazimierz Wyka. Większość z nich już nie żyje.

Śmierć, która przecież od samego początku zamieszkuje świat poety, przychodzi teraz pod postacią najbliższych mu osób. Nie ma tu jednak miejsca na ckliwe westchnienia. Frazy rodzą się na styku całkowicie prozaicznych doświadczeń i owego językowego naddatku, który prowokuje nas do stwarzania sobie poety i tropienia pokładów liryzmu. To właśnie za sprawą języka wiersz się oddziela od autora, gubiąc znaki szczególne, staje się częścią żywej mowy:

piszę wiersze które są
podobne do wierszy
wielu poetów
spełnia się marzenie
mojego życia
antologia polskiej poezji
bez dat i bez nazwisk
utwory anonimów
jakie to piękne
nie ma nagród
za pisanie wierszy

(jeszcze jeden dzień)

Można się zastanawiać, czy decyzja o wydaniu tego i owego jest Różewiczowską realizacją „formy bardziej pojemnej”, tym bardziej, że Czesław Miłosz zostaje bezpośrednio przywołany na kartach tomu. Przed taką interpretacją broniłaby reputacja „poety śmietników”, któremu zamiast pozytywnego programu ocalenia bliższe były zawsze fragment, recycling, niepokój (by posłużyć się kilkoma losowo złożonymi tytułami tomów). Również i w tym przypadku dominuje fascynacja odpadami, tym, co przypadkowe, marginalne, ale i pobudzające do wysiłku ciągłego re-konstruowania (jak w szalonej Adaptacji i adopcji Szekspira, gdzie Fortynbras tworzy parę z Wandą, co nie chciała Niemca, a Hamlet z Horacym pałaszują hamburgery).

Tym, co szczególnie widoczne przy okazji lektury tego i owego, jest sam proces powstawania: wierszy, myśli, mniej lub bardziej przypadkowych przesłań. Poeta, znany melancholik, wyprząta archiwum, przygotowuje się do dawno już zapowiedzianego wyjścia, ale poprzez ten gest znów powraca do samego siebie – tnie, klei, przetwarza. Żyje na powierzchni poezji (koniecznie pisanej małą literą): i tak bez końca... (***).


Tadeusz Różewicz, to i owo
Biuro Literackie, 2012


Marek Olszewski
– doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ i obsesyjny kinofil. Publikował i publikuje na papierze (m.in. „Fa-Art”, „Dekada Literacka”, „Opcje”, „Nowe Książki”, „Tygiel Kultury”, „Wyspa”, „Polonistyka”) i w sieci (m.in. artPapier, dwutygodnik.com). Stale współpracuje z E-SPLOTEM. Uczył polskiego w krakowskim liceum. Zna życie.


PRZECZYTAJ TAKŻE: STARY POETA KRYTYKUJE - OLGA SZMIDT O ESEJACH RÓŻEWICZA