Główny bohater powieści – Darek (znamienna męska perspektywa to osobny temat) – jest postacią na wskroś przeciętną: coś studiuje, ale raczej z rzadka i bez przekonania, nie pracuje, jego pasją jest spanie, nie ma pomysłu na siebie ani na swoje życie. Jest za to przesiąknięty resentymentem – nie podoba mu się rzeczywistość, która go otacza, nie podoba mu się wszechobecny konsumpcjonizm (jakże oryginalnie!), który ucieleśniają tu warszawskie Złote Tarasy. Pod wpływem tęsknoty do innego świata postanawia wyruszyć w podroż w nieznane. Tu następuje gwałtowny zwrot akcji, wprowadzony z maestrią godną kina familijnego, i nasz bohater, całkiem dosłownie, przenosi się w czasie. Jego wehikułem nie jest jednak przerobiony przez szalonego profesora DeLorean, a wagon PKP, jadący na Półwysep Helski. Na miejscu okazuje się, że jest rok 1997 – czasy dzieciństwa Darka, a także autorki powieści. Darek wraz z dwiema poznanymi w pociągu-wehikule czasu dziewczynami zanurza się bez opamiętania w idylliczną rzeczywistość końca lat dziewięćdziesiątych. Chodzą na dyskoteki, gdzie rozbrzmiewają przeboje z gatunku eurodance, biorą udział w nagraniu teledysku discopolo, oglądają filmy na VHS – generalnie robią to, co bohater przeniesiony z roku 2012 do roku 1997 (zgodnie z konwencją kina familijnego) robić powinien.

Podczas lektury książki Porębiak przychodzi moment, w którym czytelnik zadaje sobie jedno z fundamentalnych pytań – po co? Po co to wszystko? Mimo że powieść nie jest długa, bardzo męczy – jest w niej odpychający nadmiar: za dużo rzeczy, za dużo postaci, za dużo niezwiązanych ze sobą wątków i epizodów, potężny wysiłek autorki, mający na celu stworzenie realistycznego (a przynajmniej zgodnego z powszechnym wyobrażeniem) obrazu minionej epoki, a wszystko to po to, żeby...
no właśnie nie wiadomo. Jak przystało na porządne kino familijne, na końcu bohater budzi się i nie wie, czy to było, czy się śniło. Irytacja jest jednym z łagodniejszych słów, jakimi można opisać doświadczenie czytelnicze związane z tą powieścią. Czy naprawdę chodzi jednie o powrót do czasów dzieciństwa? O zrekonstruowanie, odtworzenie pewnych emblematów (niezwykle fetyszyzowanych) estetyki końca lat dziewięćdziesiątych? Kolejna czerwona oranżada w butelce z kapslem? Jeżeli tak, to jest to bardzo tani chwyt, poprzez który autorka chce zbudować coś na kształt pokoleniowej wspólnoty doświadczeń, wszak plastycznie i sugestywnie przywołuje charakterystyczne dla dzieciństwa osób urodzonych w latach osiemdziesiątych rekwizyty (guma turbo, szkolne dyskoteki ze Spice Girls itp.). Jednak pod tą warstwą wspominkowo-anegdotyczną nie kryje się nic więcej – brak jakiejkolwiek refleksji czy namysłu. Wszystko sprowadza się do konstatacji „tak pamiętam czasy swojego dzieciństwa, szkoda, że już nie wrócą”. To zdecydowanie za mało na choćby przyzwoitą literaturę.

Gdyby jednak pokusić się na pewien eksperyment i wziąć Koniec świata za dobrą monetę – jako pewien ważny, pokoleniowy tekst, w którym zawarte są istotne refleksje na temat współczesności widzianej oczami debiutującej pisarki, to można wysnuć z tego dwa ciekawe wnioski. Po pierwsze, zarysowuje się tu wyraźne pragnienie eskapizmu, całkowitej rezygnacji z opisywania rzeczywistości na rzecz zanurzenia się w bezpiecznym, sentymentalnym wspominaniu. Jest to szczególnie istotne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że jest to literacki debiut autorki. Tym samym początek jej pisarstwa ufundowany jest na geście odrzucenia, wycofania się i ustawienia na bezpiecznej, dobrze ugruntowanej w świecie literackim pozycji resentymentu. W tej sytuacji trudno uniknąć porównania z innym debiutem z kuźni Pawła Dunina-Wąsowicza, czyli z Wojną polsko-ruską, książką wydaną dziesięć lat temu i diametralnie inną od Końca świata. Masłowska wdarła się na scenę literacką tekstem odważnym, zarówno pod względem fabularnym, jak i formalnym. Ciężko tu porównywać obie pisarki pod względem jakości ich prozy, jako że grają w zupełnie innych ligach, jednak znamienne są tu różnice w samym akcie fundacyjnym twórczości jednej i drugiej. Porębska wyznaje, i to byłby drugi wniosek, jaki można wysnuć z lektury Końca świata, utopijną wiarę w autonomiczność literatury lub, odwracając problem, nie posiada żadnej wiary w jej moc i znaczenie. Od samego początku (świadomie bądź nie) kieruje się w stronę najprościej rozumianego banalizmu, polegającego na biernym przetwarzaniu rzeczywistości już przetworzonej, w którym jednak nie ma żadnego nihilistycznego zaplecza filozoficznego czy też ideologicznego, pozwalającego na sformułowanie jakiejkolwiek poważniejszej tezy na temat współczesności. Mamy tu do czynienia z pustą enumeracją, przywoływaniem kolejnych rekwizytów, które jednak pozostają całkowicie niefunkcjonalne. Na kolejny mocny debiut w Lampie i Iskrze Bożej przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.


Daria Porębiak, Koniec świata
Lampa i Iskra Boża, 2012