Wydana nakładem Lampy i Iskry Bożej Fuga jest – trudno się nie zgodzić – przyjemną książką, ale o sprawach najważniejszych i najtrudniejszych: o życiu i sposobach na zamknięcie go w opowieści, o pamięci, miejscu, pustce i śmierci. To wreszcie opowieść o człowieku: jego naturze, ograniczeniach i nieodłącznym atrybucie człowieczeństwa – masce.

Wyzwaniem rzuconym odbiorcom przez autora jest jednak nie tyle „gęsta” tematyka powieści, co jej nietypowa konstrukcja, kluczowa dla odczytania całości. Najnowsze dzieło autora Chochołów napisane zostało na kształt i podobieństwo utworu muzycznego, i to nie byle jakiego. Fuga to jeden z najbardziej kunsztownych gatunków muzycznych. Oparta na zasadzie ścisłej polifonii, z wyraźnie zakreślonym, różnorodnie i bogato zrealizowanym w wielu odsłonach tematem, z całą gamą powracających motywów i znaczącą, domykającą całość kodą, stanowiła i stanowi wyzwanie dla każdego artysty, nie tylko, jak widać, muzyka. Literacka Fuga, która właśnie weszła do księgarni, nie odbiega od swojego muzycznego pierwowzoru ani poziomem trudności, ani wykonania.

Iście muzyczna piętrowość kompozycji zaskakuje nawet u pisarza, który dał się już poznać jako wytrawny opowiadacz. Z jednej strony powieść wpisuje się w makroformę, jaką tworzą wszystkie „krakowskie” dzieła Szostaka: Chochoły, Dumanowski i Fuga czytane razem. Z drugiej strony jest ona samodzielnym majstersztykiem, stworzonym ze złączonych tematem, bohaterem, literacką materią kolejnych historii o życiu Bartłomieja Chochoła, układających się w miłą dla wyobraźni polifonię. Wreszcie i same opowieści: przytoczone kolejno wspomnienia zbudowane zostały na tych samych zasadach kompozycyjnych, które decydują o kształcie całej powieści.
Powracające na płaszczyźnie językowej każdej z nich zdania, słowa, sformułowania, zaś na poziomie fabularnym – postaci i miejsca budują niejako fugi w wersji mikro.

Wchodzący w świat fabularny kolejnych pięter tej zmyślnej konstrukcji czytelnik dziesięć razy postawiony zostaje przed otwartymi drzwiami. Na progu tyleż samo razy staje główny bohater, powracający po wielu latach do domu rodzinnego. Bartłomieja, wielkiego nieobecnego Chochołów, czyli postać, która znika w tajemniczy sposób tuż przed świętami Bożego Narodzenia, autor wykreował w swojej pierwszej powieści z cyklu nazwanego już szumnie „krakowską trylogią”. Nieobecność bohatera, z początku niebudząca niepokoju rodziny (od zawsze chadzał swoimi ścieżkami, był ekscentrykiem), staje się jednym z głównych problemów pierwszej krakowskiej powieści. W Chochołach obecny tylko w pamięci i słowach bliskich, powraca w Fudze. Skąd? Dlaczego? Po jakim czasie, skoro wokół tylko kurz? Gdzie był i co robił? Kim w zasadzie jest? Na te pytania Bartłomiej Chochoł stara się odpowiedzieć samemu sobie, parokrotnie rozpoczynając opowieść o sobie i swoim życiu. Opowieść, której wysłuchują jedynie on i zakurzone meble pustego domu rodzinnego. Każda kolejna narracja bohatera o kolejach życia, jakie przyszło mu wieść, różni się znacząco od poprzedniej. Bartłomiej Chochoł, bohater, narrator i kreator, tworzy z powracających motywów, strzępów wspomnień, nakładających się na siebie obrazów i czasów dziesięć różnych historii, dziesięć różnych żywotów, wydawałoby się, dziesięciu różnych ludzi. Czytelnikowi ukazuje się raz jako ostatni król Polski, innym razem jako bohater narodowy, by za chwilę wspominać siebie jako beztroskie dziecko, zabieganego biznesmena, bezdomnego lub zgryźliwego starca. Jest człowiekiem wielu twarzy, a może raczej człowiekiem bez twarzy, przymierzającym kolejne maski? Tutaj fuga staje się niespodziewanie nie tylko strukturą, w której zamknięta została narracja powieści, ale i formą, w jakiej zamknęła się cała egzystencja Bartłomieja Chochoła.

Wszystko, co można opowiedzieć o książce Szostaka, stanowi zaledwie początek możliwego odczytania, jest jak wyciągnięcie kilku nici z gęsto tkanego kobierca (autor zdążył już zresztą przyzwyczaić czytelników do nieprzejrzystości swojej prozy). Tak pozyskane punkty zaczepienia mogą wskazywać na kolejne starannie tworzone przez autora węzełki fabularne, stając się konieczną podstawą do dalszej interpretacji. To wersja optymistyczna. Mogą też, podobnie jak odtwarzane losy głównego bohatera, prowadzić każdorazowo do puntu, za którym kryją się zmyślenie i pustka. Intertekstualność właśnie, zręczna żonglerka postaciami, motywami i mitami, zmuszające czytelnika do nieustającej czujności i zadawania sobie ciągle to nowych pytań, zdają się jednymi z największych, obok samej formy narracyjnej, walorów książki.

Wśród natłoku pytań, które rodzą się podczas lektury wielu żywotów Bartłomieja Ch., jedno z najprostszych okazuje się kluczowe. Jest to pytanie o koniec. Fuga Wita Szostaka nie posiada kody właściwej temu gatunkowi. Historia życia bohatera, a w zasadzie żadna z opowiedzianych jego ustami możliwych historii tej egzystencji, nie kończy się, jak i nie mają końca rozważania nad samą narracją, jako sposobem poznania siebie i szansą na odkrycie własnej tożsamości. Wielu pisarzy i poetów marzy o kryształowym zdaniu, które byłoby na tyle mocne i przejrzyste, że niosłoby ze sobą pełną jasność i całość. Przejrzystą prawdę istnienia. Mamiący fantazmat krystalicznego języka, słowa, zdania, za pomocą których udałoby się ująć i wysłowić całe ludzkie istnienie w jednej, krótkiej formie „Oto ja”. W ten sposób pisze o marzeniu towarzyszącym twórcom od czasów romantyzmu po dziś dzień Marek Bieńczyk. W ten sposób odczytuję zmaganie się Wita Szostaka z materią ludzkiej egzystencji i niemożnością jej wysłowienia. Bartłomiej Chochoł powie „Oto ja” o wiele razy za dużo. Kryształowy sen pryska przy końcu każdej z jego opowieści.

Po Fugę sięgnąć warto i zrobić to mogą zarówno czytelnicy, którzy w literaturze szukają przejrzystości, jak i ci, którzy fantazmat kryształowego zdania zdecydowanie odrzucają. Bo w prozie Szostaka to, co transparentne i to, co nieprzejrzyste stoi bardzo blisko siebie. Podobnie jak prawda i zmyślenie. I dziesięć kolejnych twarzy tego samego człowieka.


Wit Szostak, Fuga
Lampa i Iskra Boża, 2012