Mimo iż jest to objazdowa wystawa autorstwa zagranicznego zespołu kuratorskiego, trudno oceniać ją w oderwaniu od szerszego programu działania Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Wcześniejsze ekspozycje takie jak Akcjonizm wiedeński. Przeciwny biegun społeczeństwa  czy Eva&Adele. Artysta = dzieło sztuki pokazały, że MOCAK podejmuje kroki w stronę przedstawiania zjawisk efemerycznych, których główny zamysł polega na „dzianiu się”. Nietrudno się domyślić, że prezentacja happeningów i performance'ów sprzed pół wieku z założenia będzie tylko wystawą dokumentacji, która nigdy nie odda w pełni klimatu takich zjawisk. Odtwarzane z perspektywy czasu działania zawsze będą tylko wyciąganiem „mrożonek” z lodówki - zdjęć, nagrań wideo, czy powstałych artefaktów. Z drugiej strony jest to ciekawe zadanie kuratorskie, z którego można by wybrnąć tak, by zachować świeżość „produktów” lub tchnąć w nie nowe, drugie życie.

Ekipa kuratorska poradziła sobie z tym połowicznie. Mniej więcej w połowie ekspozycja składa się z instalacji „zrób-to-sam”, przeniesionych w przestrzeń muzealną fluxusowych „laboratoriów sztuki” czy po prostu różnorakich artefaktów. Należy docenić wysiłki twórców w celu ożywienia klimatu nieposkromionej kreatywności poprzez pozostawienie pola do interwencji publiczności. Zachęcające do interakcji z przestrzenią wystawy prace Larry Miller i Alison Knowles tworzą ciekawą alternatywę dla pozostałej części wystawy. Jak widać po obszerności instalacji, zwiedzający chętnie wypełniali polecenie Dodaj własną rzecz, choć w komentarzach można spotkać się z zarzutami o wtórność tej akcji.
To jest ten problem, kiedy postmodernistyczny odbiorca z bagażem kulturowym właściwym naszym czasom spotyka prototyp, którego nie potrafi rozpoznać. Również propozycja tworzenia Przeżutych rysunków spotkała się z odzewem publiczności, choć mniej entuzjastycznym – na lince rzeczywiście pojawiły się poprzyczepiane kartki, ale trudno powiedzieć, by chociaż część z nich była naprawdę przeżuta. Najwidoczniej widzowie nie czuli się na tyle ośmieleni, by dać się ponieść radosnemu współtworzeniu sztuki. Zawsze mi się wydawało, że nie dać się ponieść Fluxusowi, to jak opierać się uwodzicielskiemu spojrzeniu Angeliny Jolie, po prostu niemożliwe. Jak bardzo się myliłam.

W drugiej połowie ekspozycję stanowi archiwum festiwali Fluxusu. Jakkolwiek starano się uatrakcyjnić jego formę, wypada ona niefunkcjonalnie i odstrasza mnogością zebranych materiałów. Za prace archiwistyczne i trud zgromadzenia wszelkich informacji o Fluxusie z pewnością należą się brawa. Jednak smutno wybrzmią one w pustej galerii, bo na wystawie nikt tego nie doceni. Brak namysłu kuratorskiego, próby nadania nowych sensów zebranym materiałom powoduje konsternację. W odbiorze przeciętnego widza, który może doceni efekt wizualny, ale nie będzie miał na tyle cierpliwości, by przyjrzeć się wszystkim karteczkom przywieszonym do sufitu na kolorowych sznurkach. Tym bardziej w odbiorze krytyka czy historyka sztuki, który z poczucia obowiązku podejmie próbę ogarnięcia całości, jednak w obliczu braku intelektualnego pobudzenia pozostanie co najmniej niepocieszony.

Pozostaje tylko smutnie wzdychać nad marnowaniem potencjału naprawdę ciekawych zjawisk jak Fluxus, czy akcjonizm wiedeński. Tak porywające, kontrowersyjne ruchy w MOCAKU wypadają martwo i bezbarwnie. Już samo zamknięcie w ramy instytucjonalne odbiera impet sztuce „żywej”, ale wiele światowej klasy muzeów potrafi sobie z tym poradzić. Natomiast tu wybiera się „bezpieczny” sposób ekspozycji, który ubiera najbardziej awangardowe zjawiska w wyestetyzowaną wydmuszkę. Sterylne przestrzenie budynku wywołują poczucie pustki i niestety, nudy. Muzeum w poczuciu misji edukowania przeciętnych odbiorców najwyraźniej zapomina o roli poszukiwania nowych rozwiązań kuratorskich i otwierania publiczności na różnorodność znaczeń i języków sztuki współczesnej. Jak instytucja zajmująca się sztuką współczesną może bać się kontrowersji? Takie rzeczy chyba tylko w Krakowie. Tymczasem nawet uznawane za najbardziej konserwatywne Muzeum Narodowe nie bało się wystawić prac Katarzyny Kozyry, której wystawa stała się wszak obiektem protestów i gorących dyskusji wśród różnych grup odbiorców. O wystawach w MOCAKU nikt nie dyskutuje z zacięciem, bo wszyscy umierają z nudów.

Tekst wprowadzający do wystawy podkreśla, że jej celem jest „podsumowanie działań Fluxusu podczas europejskich festiwali organizowanych w latach 60. i 70.” i z pewnością jest to rzetelne podsumowanie. Jeżeli jednak, jak twierdzą eksperci kuratorstwa, konstruowanie wystawy to „nowe pisanie historii sztuki”, to opowieść snuta przez MOCAK jest niezwykle nudna i mdła. Może pojawiają się tam ciekawi bohaterowie, ale narracja nie wciąga odbiorcy, nie porywa barwnością języka, mnogością wątków i możliwych interpretacji. Szaleńcy nie zostali uwolnieni, a raczej pozostali zamrożeni w archiwistycznej formie. Patrząc na Hana Solo w karbonicie, trudno myśleć o nim jako o najszybszym rewolwerowcu w galaktyce. Podobnie patrząc na archiwa Fluxusu, trudno poczuć jak kreatywne, nonkonformistyczne i szalone było to zjawisko.

Jarosław Kozłowski w trakcie swojego performance'u w MOCAKu

UWOLNIENI SZALEŃCY...
EUROPEJSKIE FESTIWALE FLUXUSU 1962-1977
Kuratorzy wystawy: Petra Stegmann, Peter van der Meijden, Henar Rivière, Heike Roms, Caroline Ugelstad
Koordynator: Delfina Piekarska

Wybrani artyści: Eric Andersen, Philip Corner, Geoffrey Hendricks, Bengt af Klintberg, Milan Knížák, Alison Knowles, Jarosław Kozłowski, Vytautas Landsbergis, Larry Miller, Ann Noël, Ben Patterson, Willem de Ridder, Tamas St.Auby, Ben Vautier

Wystawę można oglądać w Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK, ul. Lipowa 4,
do 27.01.2013, wtorek – niedziela 11–19