"(...)

Z zaciekawieniem śledzę apele o podjęcie jeszcze jednej i jeszcze jednej próby „zróżnicowania lektury” – wzbogacenia świata o odmienne narzędzia, które poradzą sobie z szatańską mocą, z jaką życie ulega ujednoliceniu. Widzę w owych trenach nihilizm zwycięzców: postmodernistów, którym nasz skrajnie postmodernistyczny świat wydaje się nie dość postmodernistyczny; ich zachowawczych braci – łagodnych liberałów, którym nasza skrajnie liberalna kultura zdaje się wciąż nie dość liberalna; konserwatywnych zwolenników trwałości rzeczy, którym ulotność wydaje się nazbyt ulotna, choć pod jej pozorami trwa wstrząsająca trwałość rzeczy. Ale nihilizm ów każe mi myśleć, że nasza krytyka podejrzewa samą siebie o fałsz, ma poczucie utraty kontaktu z czymś ważnym, najważniejszym (prawdą? społecznym „tu i teraz”? egzystencjalną emocją, która definiuje nasze miejsce w świecie?); że jej zawodzenie wynika z zagubienia w silva rerum współczesności.

Chodzi o zagubienie, które z wielości czyni jedność – wspólnotę zagubionych. Wspólnota zagubionych trwa w uścisku. W ten oto sposób ujawnia się największa tajemnica literatury minionych dwóch dekad. Bratni splot postmodernizmu i liberalnej afirmacji gry między różnicą oraz podobieństwem. Tak właśnie liberalne pragnienie postmodernizmu przez lata wypierane – powraca w postaci realnej zgody, konsensu z mainstreamem łagodnej myśli. I wzajemnie: wypierane przez liberalną krytykę pragnienie „afirmacji różnicy”, rozbicia kultury poprzez nagłe tąpnięcia indywidualizmu, przesady, społecznej herezji, gwałtu intelektualnego, powraca jako realne w postaci „dyssensu”, postmodernizm jest realnym liberalizmu. Wieczni wrogowie po latach tułaczki padają sobie w ramiona jak w filmie. Obojętnie którym.

W pewnym sensie tony szkiców, tych świadectw nihilizmu zwycięzców, opłakujących własny raj, są już dawno nieistotne, pozostają jedynie interesującym świadectwem przebrzmiałej epoki ponowoczesnego liberalizmu: nieustannej wojny o alternatywy, sepleniącym apelem w sprawie „afirmacji różnicy”, „zdrady uniwersalności”, tych dekad kształtowania się myśli opartej na destrukcji (dawno nieistniejącej) nowoczesności. Ale oddajmy sprawiedliwość zwycięzcom tej przegranej wojny: nie tylko oni nie zauważyli, że mauzoleum ponowoczesnego liberalizmu, w którym wciąż grają w berka z innymi, dryfuje w nieznanym kierunku. Wszyscy oślepli na raz, na dwa. Rozpadający się pomnik poezji: cała ta metafizyczna bujda, egzystencjalne paroksyzmy i symulująca awangardę dekonstrukcja… Kulejący mutant teatru, po pachy utytłany w brei postpolityki, ze swoją dziecinną wiarą w spektakl bez dramatu. Kapitalizm sztuki z okruchów banalnych wizualiów, sklejający romantyczny zakalec. I lęk. Przed nowym, smutek utraconych tropików wyjątkowości, samodzielności, ryzyka życia na nie własną rękę. A nowe jest. Od dawna. Przyszło i gości się. Nie narzuca, nie domaga, po prostu unieważnia. Tę prozę, tę poezję, ten teatr, sztukę.

Nie czuję lęku ani smutku. Nie patrzę na świat przez czarne okulary gnozy – nihilizmu zwycięzców. Mam jasne przeświadczenie, że uczestniczyłem, uczestniczę i będę w kulturowej krucjacie, która od niemal dekady rozpiera zastałe formy, z wolna przemienia nasze umysły i emocje, ciała i zmysły w narzędzia poznania i afirmacji zupełnie innego wymiaru: nowej konstytucji mikrokosmosów naszych żyć. Krzysztof Uniłowski w jednym z tekstów wykazuje sporą intuicję, gdy język podpowiada mu słowo „bajka”. Tak, wierzę w „bajkę”, w „moment bajkowy” (jak pisze mój ulubiony filozof), w wydarzenie, które na prywatny użytek nazywam zapożyczonym skądinąd terminem: „zwrot polityczny”. Czymże był „polityczny zwrot” kultury? Sprzeciwem wobec konieczności reprodukowania znanych „różnic”, niezgodą na wpisywanie się w postmodernistyczną karuzelę pluralizmu kultury, powolnej reformy, stopniowego produkowania nowych języków, które zadowolą wszystkich, wypowiedzenia nieposłuszeństwa fałszowi estetyki i egzystencji, człowieczeństwa sztuk; chwilą, w której artystki, artyści wyskoczyli za burtę okrętu zwanego „wolnym rynkiem idei”, „postpolityczną biesiadą różnic” i zaczęli na własny rachunek tworzyć ruch.
Pozostaję zakochany w tej chwili, w „politycznym zwrocie” mojego życia i kultury, którą uznaję za moją.

Niełatwo zlokalizować tę chwilę na mapie pamięci, niełatwo usytuować we współrzędnych ciągu znaków, książek, przedstawień. A przede wszystkim – niełatwo odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Być może mieliśmy dosyć szczęścia, które bawi się z nami w chowanego; nadziei, która gania berkiem, życia na krawędzi porzucenia przez kapitalizm i ustrój – jego lokaja. Być może zorientowaliśmy się, że pluralizm, różnica, zmienne tożsamości będące w ofercie marketu świata są ersatzem wciskanym nam na siłę przez uśmiechniętego prezentera pogody dla bogaczy. Może po prostu mieliśmy dosyć traktowania nas jak bękarty rynku, demokracji z demobilu. Kto pierwszy krzyknął: jebać to!? Nie wiem. Mogę zgadywać naprędce, rekonstruując ślady odciśnięte na nadgarstkach lektur, ekspozycji, spektakli sprzed niemal dekady. Ruch prozy zaangażowanej powoli czaił się za rogiem domu literatury, powoli szykowało się Czwarte niebo, Wojna polsko-ruska… Ale przecież kilka lat wcześniej był już Lipszyc i jego wiersz dyptyk obłędny z tomu poczytalnia – poemat zorientowany na krytykę społeczeństwa kapitalistycznego. Był zupełnie aspołeczny Honet z psychoanalizą zbiorowej nieświadomości, która lata potem ułożyła mi się we wspaniałą narrację o lękach liberalnej kultury. II wojna światowa miała okazać się żywą raną w świadomości zbiorowej, gojoną przez dekady plastrami z solą. Była oczywiście Maria Cyranowicz ze swoją koncepcją zmiany awangardy z imperatywu afirmatywnego na krytyczny i „przejęznaczeniem”…

A może działo się to stopniowo? Ten duch krążył w wierszach Honeta, Lipszyca, Cyranowicz, materializował się w prozie Sieniewicza, Masłowskiej, Witkowskiego. Nabrzmiał w fali feminizmu, łączącego literaturę ze społeczną tkanką emancypacji – w Milczeniu owieczek Kazimiery Szczuki, socjoanalizach Agnieszki Graff. Wziął głęboki oddech wraz z książką Kingi Dunin Czytając Polskę z 2004 roku – do dziś pozostającą w mojej pamięci czymś potężnym – to pierwsza całościowa socjologia prozy lat 90. i początku nowego wieku. A jeszcze lektury Sacvana Berkovitcha – okrężna droga do neomarksistów. I teatr, rzecz jasna – teatr: dokumentalny verbatim, porno, Poland… A potem? Wszystko na raz! Literatura zaangażowana, literatura mniejszości, teatr „nowego realizmu”, teatr polityczny, sztuka krytyczna w nowych odsłonach, wywiad, w którym Mariusz Sieniewicz mówi: „Mam serce po lewej stronie”, szkic, w którym Radosław Wiśniewski apeluje o „literaturę obywatelską”, manifest Artura Żmijewskiego, deklaracje Wilhelma Sasnala, Joanna Rajkowska i „Palma”, która przesuwa się w lewo; „Polskie ostrzeżenie”, filozofia postsekularna, kolejna fala feminizmu, teorie queer, doskonały Błażej Warkocki, wnikliwa Eliza Szybowicz, znakomity Paweł Mościcki, metapolityka spektakli Moniki Strzępki i Jana Klaty, manifesty Demirskiego i Frąckowiaka… Parafrazy, Brecht, Müller, wspólnota krytyków, krytyczek, Poezja a demokracja, Anna Kałuża apelująca o liryczne cultural studies, Michał Kasprzak ustanawiający „formotreść” na rzecz społecznej zmiany, wiersze, wiersze, cały ten fenomen, ferment.

Jedno wiem na pewno: mylą się krytycy, którzy w sporach światopoglądowych toczonych w kulturze mijającej dekady dopatrują się gry partykularyzmów. „Zwrot polityczny” unieważnił pluralizm kulturowy oparty na wierze we współistnienie wartości oraz idei w ramach demokratycznej procedury pokojowej wymiany myśli. „Paradygmat masowy”, o którym pisał drzewiej Czapliński, jest koszmarem wyśnionym w zgodzie z logiką języka, który nie dostrzegł, że kultura uległa odczarowaniu. Że twórcy, którzy od lat podążają ścieżką społecznej orientacji, są żywym zaprzeczeniem owej smutnej diagnozy. Paradygmat masowy spaja wyobraźnię zwycięskich nihilistów. My afirmujemy odmienny paradygmat, którego leksemy wyznacza teoria krytyczna, tradycja myśli przeciwstawiającej się unifikacji i instrumentalizacji życia. Afirmujemy porządek, którego nie dostrzegą oczy zanurzone w magmie współczesności, porządek, który cierpliwie budujemy w jej wnętrzu, drążąc kanaliki maleńkiego oświecenia. „Zwrot polityczny” był, jest, czymś odwrotnym od apelu o „zróżnicowanie czytania” – pragnieniem zrekonstruowania nowej uniwersalnej wspólnoty na bazie różnic, które wydają się przygodne, małe…

Czym był „zwrot polityczny”? Pojedynczym gestem zerwania z logiką „końca historii”. Konserwatywni krytycy zechcą dostrzec w nim anomalię, liberalni postmoderniści kolejny nurt pluralizującej się kultury. Tymczasem był to, jest – jednorazowy, niepowtarzalny, bezprecedensowy gest zespolenia partykularyzmów estetyki, egzystencji i polityki w jeden splot fenomenu wspólnotowego życia. Kiedy się rozpoczął? Nie wiem. W chwili protestu, przypadkowego zestawienia słów i obrazów. Najpewniej wpierw była literatura, prawdopodobnie wiersze, o których wspominałem, potem proza Sieniewicza, Masłowskiej, Odiji, Shutego, na scenę wkroczył teatr: Klata, Wojcieszek, Kleczewska, Demirski, antologie Pawłowskiego; wreszcie tąpnięcie w sztukach wizualnych za sprawą manifestu Żmijewskiego. Kolejnych bohaterów owej „procedury prawdy” już naprędce wymieniłem. Był wydarzeniem spełniającym sny feminizmu z połowy lat 90., który jako pierwszy zerwał uniwersalistyczny pakt wolnorynkowej demokracji liberalnej, ukazał jej niebywałą umiejętność transferu władzy między odmiennymi polami dominacji, ruchliwość w pozbywaniu się aktywów, tak, by zgiełk maklerskiego karnawału przesłonił statyczną magmę posiadania, dyskursu posiadania, dyskursu. Co jeszcze? Sztuka krytyczna ostatniej dekady tamtego wieku, wobec której powinniśmy zostać dłużni. I rzecz jasna kolejne odsłony sporu o literackie przedstawienie rzeczywistości, którego echa odbijały się od ścian redakcji „Życia”, trafiały rykoszetem w mniej, lub bardziej inspirujące objawy pragnienia świata – od prześmiewczego „Oka smoka” Pawła Dunin-Wąsowicza, po socjologiczne analizy Przemysława Czaplińskiego.

Czy „zwrot polityczny” posiada światopoglądowy wektor? Tym, co go uspójnia, jest gest antyliberalny i antypostmodernistyczny. Więc tak. „Zwrot polityczny” był wydarzeniem jednorazowego zerwania z racjonalną logiką „końca historii i polityki”. Jeśli połączył węzłem sumienia konserwatywnych rewolucjonistów i ludzi lewicy, to dziś otrzepuje się z fałszu opresyjnych wartości narracji konserwatywnej w „procedurze prawdy” o tym, co wspólne. Tak, wierzę, że „zwrot polityczny” polegał na natychmiastowej zmianie paradygmatu: z indywidualistycznego na wspólnotowy; z liberalnego na antyliberalny; z postmodernistycznego na uniwersalistyczny, któremu zawierzyli wszyscy przeciwnicy dominacji kapitału i podległego mu ustroju. Dokonał się za sprawą sztuk, które na powrót zaczęły ukazywać odmienne kodeksy wartości, włączając się w proces kształtowania nowej mapy tego, co pojedyncze i uniwersalne. Ale wierzę również, że społeczna prawda jak wszy strząśnie fałszywe reguły konserwatywnego współistnienia, jak farbę zrzuci odpryski języków władzy i upokorzenia, które przebijają z konserwatywnych narracji. Zdarzy się zapewne, że dojdzie do „pomieszania ogrodów i zmysłów”, że emancypacyjna opowieść nie uzyska ram, które tradycyjnie przypisywalibyśmy lewicowemu repertuarowi praktyk życia i śmierci. Ale nie o tradycję tu idzie. Nawet nie o lewicę, lecz o prawdę. Ta zaś nie jest dana, nie można jej odkryć. Można do niej dążyć dzięki procedurom sztuki, polityki, nauki i miłości, które uruchomił „zwrot polityczny”. Prawda jest przyszłością.

Ta książeczka to świadectwo. Próba oddania energii „zwrotu politycznego”. Zawiera teksty. Nie zawiera doktryny. „Zwrot polityczny” był tą jedną chwilą, decyzją, przypadkiem, koniecznością. Jak mówi gdzieś Jacek Gutorow: „«Moment decyzji jest szaleństwem», jak mówi gdzieś Kierkegaard”. „Zwrot polityczny” był szaleństwem. Ale „zwrot polityczny” wciąż trwa, w kolejnych słowach, dorasta, uniwersalizuje się, przeczy i afirmuje ład, na którego przyjście jesteśmy radzi. Ta książeczka nie zawiera doktryny, przepisu na lekturę, rozpoznanie, debatę. Nie jest rozprawą o tym, jak „zwrot polityczny” zagościł na salonach kultury, nie definiuje go, nie proponuje normy jego ogarnięcia, nie ustanawia porządku, w którym korespondowałby z całym tym bałaganem miliarda nurtów w literaturze, teatrze, sztukach. Nie zawiera tekścików o każdym twórcy politycznym, wszelkich objawach politycznego myślenia, nie definiuje niczego, niczego nie uzgadnia. Jest próbą zapisu emocji, które kształtują drogę mojej subiektywności od chwili, gdy wszystko zrozumiałem. Zawarte w tej książeczce teksty mógłbym nazwać „wystąpieniami”. Każde z nich miało swój czas, medium, kontekst. Każde odnosiło się do konkretnej sytuacji, dyskusji, do zbioru słów układających się w wiersze, prozę, krytyczne głosy. Wielu tezom stawianym w tych „wystąpieniach” nie ufam, wiele nawzajem się wyklucza, inne pozostają trwałym stygmatem na mojej myśli. Każdy z tekścików jest pojedynczym głosem, notą w dzienniczku niezbyt pilnego ucznia, notatką na marginesach wszystkiego. To jest także hołd. Tym pisarkom, pisarzom, artystkom, artystom teatru i sztuki, krytyczkom i krytykom, którzy, które kroczą cierpliwie w szeregu nowej kultury, obramowując ją, obrysowując, łaknąc. Ich imiona znajdziecie na kartkach niniejszego notatnika.

„Zwrot polityczny” jest cięciem. Na napiętej tkance kultury, spójnej w swojej liberalno-konserwatywnej anatomii, pojawiła się rysa. Z niej sączy się to coś. Bliskie społecznej gorączce, oddające się we władanie przyszłości, niepodzielne i nieodzowne, piękne i prawdziwe. Nie ma zaklęcia, które by cofnęło czas. Jestem cierpliwy. Wierzę w tę chwilę szaleństwa i jej pozostaję służny. Po prostu chodzę i opowiadam o tym szczęściu, które spotkało nas wszystkich, politycznych.


(...)"










« powrót