Jeśliby zliczyć postaci, jakie pojawiają się na kartkach _Low-tech_, zebrałaby się ich niezła gromadka, po trosze symboliczna (jedenastu bojowników-ekologów plus Cfiszen, nowy nabytek), po trosze zaś nie (do dwunastu doliczyć trzeba by Ratnicyna oraz dziewczyną Cfiszena – Jowankę, którzy lokują się niejako poza apostolską ferajną). Choć zdałoby się, że Cfiszen – człowiek „Pomiędzy”, jak możemy wnioskować znając odrobinę niemieckiego – będzie odgrywał w _Low-tech_ rolę pierwszoplanową, szybko schodzi on na bok, ustępując miejsca liderowi rewolucjonistów, M-skiemu. Nie oznacza to wcale, że Cfiszen znika, ponieważ będzie – przepraszam za wyrażenie, ale pasuje ono w tym wypadku najlepiej – pętał się tu i tam, skryty pomiędzy barami nerwowych kolegów utworzy jednoosobowy drugi szereg żołnierzy Sprawy Najwyższej Wagi. A jaka jest to sprawa? Wszelaka – chciałoby się powiedzieć. M-ski i jego armia wierzą, że świat zmierza w prostej linii ku zagładzie, zaś Olszewski uświadamia nam na każdym kroku, jak wiele może ona mieć twarzy: blokowiska pełne młodocianych przestępców, miasta okupowane przez tłumy bezmyślnych turystów z aparatami fotograficznymi w ręce i Big Macami w zębach oraz studenci, którzy udają się w weekend do centrum, taka wypacykowana zwierzyna, aby co nieco wypić, a następnie co nieco pokopulować albo roznieść w pył. To jednak dopiero początek.
Jeśli nigdy nie czytaliśmy Baumana albo wypadły nam z pamięci jego diagnozy dotyczące kłopotliwej ponowoczesności, w _Low-tech_ zostały one dość dobrze streszczone. Miłośnicy socjologa użyliby pewnie innych słów („To jest wtórne! To jest epigoństwo!”), podobnie jak i amatorzy prozy Michela Houellebecqa (rzeczywiście, diagnozy Olszewskiego silnie przywodzą na myśl choćby te z _Możliwości wyspy_), ale nie miałoby to większego sensu, skoro obserwacje autora są preludium do postawienia istotnych zresztą pytań. Jedno z najważniejszych brzmiałoby pewnie tak: czy należy być dziś radykałem, czy też lepiej pójść na rozsądny kompromis ze współczesnością i jej mieszkańcami? Problem rozpoczyna się w momencie, gdy otwieramy usta, by udzielić odpowiedzi – okazuje się, że jeśli wybierzemy drugą z możliwych opcji albo – nie daj Boże – będziemy się wahać, oskarży się nas o zdradę, kolaborację z zepsutą moralnie rzeczywistością.
Oczywiście nie jest tak, że Olszewski nie daje nam wyboru – M-ski, Cfiszen oraz Ratnicyn reprezentują trzy światopoglądy lub raczej trzy stopnie nasilenia tej samej idei antynowoczesnej. Poglądy M-skiego są najbardziej wyraziste, choć ich geneza okazuje się dość typowa: jako student stał po stronie opozycji, zasłużył się w najbardziej w krwawych publicznych akcjach i starciach. Natura radykała-anarchisty pchała go w stronę definitywnych rozstrzygnięć – pragnął przewrócić świat do góry nogami, więc kiedy okazało się, że zmiana ustroju jest sprawą kompromisu pomiędzy starą i nową władzą, wypowiedział światu posłuszeństwo. Kiedy Cfiszen poznaje M-skiego, ten ostatni jest już dobrze urządzony w swoim prywatnym świecie ascezy i myśli rewolucyjnej pt. „Cała wstecz”: zajmuje zrujnowane mieszkanie, jada wyłącznie to, co nie pozbawia świata – jak mówi – energii, myje się kilka razy w tej samej wodzie, a później spłukuje nią fekalia. Do tego, jak przystało na prawdziwego zucha po trzydziestce, organizuje spotkania światopoglądowe w zaaranżowanym w tym celu antykwariacie, gdzie dużo się dyskutuje, a także pije i pali co kto przyniesie. Inteligenckie zabawy? Znamy to wszyscy? Skądże znowu – M-ski i jego wyznawcy traktują całą sprawę bardzo serio. Mieć ideę i żyć dla niej – to nie tylko bardzo wzniosłe, ale również luksusowe. Sprawia, że czujemy się „w prawie”, dokonawszy wyboru – wiemy i do tego wiemy dobrze. Krótko mówiąc: „apoteoza wątpliwości” rozmywa bezpieczne kontury – tak to wygląda z mojej trony. M-ski powiedziałby natomiast, że niepewność jest dla mięczaków. Poważni ludzie dokonują etycznych wyborów.
Na tle M-skiego Ratnicyn, ale przede wszystkim Cfiszen, wypadają dość blado. Obaj pracują w branży architektonicznej, budują świat, którego M-ski tak nienawidzi. Trwonią energię, powiększają nadmiar i niepotrzebne dobra. Choć Cfiszen na pewien czas staje się apologetą M-skiego, zaczyna nawet rozsądniej dobierać produkty spożywcze i ubrania, pomaga przy kilku akcjach protestacyjnych, nie zdobywa się na decydujący krok – ani w stronę M-skiego, ani w przeciwną. Decyzja zostaje de facto podjęta za niego, w momencie, kiedy Jowanka wyznaje mu nagle – nota bene bez specjalnej motywacji – że przestała zażywać tabletki antykoncepcyjne, więc będzie musiał się teraz ustatkować, zarabiać, kupować nieekologiczne pampersy (sama scena jest dość śmieszna, choć pewnie nie o to Olszewskiemu chodziło). Z kolei Ratnicyn od początku jest, można powiedzieć, „ustatkowany” – zarabia i trwoni. Z drugiej strony, mając przeszłość identyczną jak M-ski, z początku pomaga grupie z antykwariatu, zorientowawszy się jednak, że głównym celem fałszywego proroka jest zniszczenie i terror, wybiera inną drogę – co jakiś czas zaszywa się w murach klasztoru (spokój jest jedynym lekarstwem na chaos, powiada), od czasu do czasu odwiedza w przebraniu clowna szpitalny oddział dziecięcy.
Oprócz tego, co wyczytać możemy z notatek M-skiego oraz ładnie namalowanych obrazków z kolejnych akcji, kolejnych lasów zagrożonych wycinką, w książce Olszewskiego niewiele się dzieje. Cała historia – bo historia tutaj jest, nie została jedynie opowiedziana – z powodzeniem mogłaby funkcjonować jako kilkustronicowe opowiadanie. Ciekawie zaczyna robić się w momencie, gdy na M-skiego pada cień podejrzeń – okazuje się, że i jemu zdarza się pijać mleko z plastikowych torebek, jeździć na zupełnie nieenergooszczędne mecze piłki nożnej, po prostu – folgować swoim zupełnie ludzkim zachciankom. Albo też wychodzi na jaw, że M-ski, w końcu apostoł prawości, porzucił córkę i synka, ponieważ _(…) Wojownik nie powinien mieć rodziny. Rodzina rozmiękcza, dekoncentruje. Rodzina każe iść do fabryki, urzędu (…) Ja się wypisałem_ – mówi M-ski. _– Skrzywdziłem, żeby być sobą, żeby nie zmienić się we wzorowego obywatela (…)_. To jest interesujące, to przywodzi na myśl nie bohaterów naszych czasów, ale mężczyzn, którzy – dlatego że boją się jakiejkolwiek odpowiedzialności jak zarazy – postanowili nie dojrzewać, zaszyć się w barze (lub antykwariacie) i kryjąc się za hasłem wierności własnym przekonaniom, z samej możliwości wyboru rzeczonej „wolności” uczynili kwestią etyczną, codziennie pomnażając ilość świństw, jakie towarzyszą podjętej raz-a-dobrze decyzji. To jest coś w tym rodzaju.
Szkoda, że Olszewski porzucił ten wątek równie nagle, jak nagle pojawił się on w tekście. Szkoda również, że ostatecznie oczy wszystkich zwrócone są na M-skiego. Szkoda, że tak się to się kończy – jakiś smrodek niezasłużonej chwały i sztucznego męczeństwa towarzyszy mu do ostatniej strony. Wolałabym jako czytelnik, żeby w książce – skądinąd dość sprawnie napisanej, choć trochę „suchej” emocjonalnie, trochę stylistycznie powydziwianej (_Dzień beżowy jak wyjściowa kurtka emeryta_, _Dolina siniawa jak usta ciśnieniowa_, _Blisko Kania, rozłożysta (…)_ itd.) – która musi autorowi zdawać się istotna, skoro decyduje się mówić w niej o kwestiach całkiem fundamentalnych, pojawił się głos tegoż autora. Żebym – jako czytelnik – wiedziała, czy czytam kolejną książkę obyczajową z serii tych quasi-zaangażowanych, czy też czytam o problemach, o których nie zapomnę zaraz po tym, jak odłożę _Low-tech_ na – napakowaną po brzegi – półkę. Ale żeby tak było, potrzebne jest przekonanie, którego w _Low-tech_ brakuje. To znaczy – przekonania jest tutaj mnóstwo wszędzie, ale jest to taki jego rodzaj, który trzeba zagłuszyć innym; na które trzeba odpowiedzieć rzeczywistym „tak, tak, nie, nie”. W innym przypadku znowu ugrzęźniemy. Skoro chaos i nadmiar to główne problemy współczesności, to Olszewski nie podołał jej. A co z literaturą? Przyzwoita fikcja, dwie gwiazdki.
_Low-tech_
Michał Olszewski
Wydawnictwo Literackie 2009
« powrót