Przeniesienie wzorców opowieści noir na grunt realiów życia dzisiejszej młodzieży to zadanie karkołomne, z miejsca narażające autora na niezamierzony komizm, lecz Johnson wyszedł zeń obronną ręką. Od automatycznie przejaskrawionej fabuły dystansuje widza regularnymi dowcipami, ale zarazem angażuje go za sprawą odpowiedniej dramaturgii oraz wcale dużej dawki empatii, z jaką portretuje głównego bohatera. Brendan (w tej roli znakomity jak zwykle Joseph Gordon-Levitt) wizualnie przypomina stereotypowego kujona, w rzeczywistości jest jednak bardzo ciekawą wariacją na temat postaci, którą zwykło nazywać się typem bogartowskim. To jego młodsza - a więc unikająca alkoholu i wyzbyta jeszcze cynizmu - wersja. Inteligentny outsider o wielkim sercu, działający ponad prawem, ale w imię sprawiedliwości.
Prowadząc śledztwo w sprawie zniknięcia, a następnie śmierci swojej byłej dziewczyny - będącej z kolei typem upadłego anioła - oprowadza nas po kolejnych zakamarkach anonimowych przedmieść, opustoszałego i niebezpiecznego labiryntu, odpowiednika klasycznego miasta grzechu.
Sam wygląd bohatera służy Johnsonowi do wprowadzania w błąd tak innych postaci, jak i samych widzów. Wszak nie wygląda on na kogoś, kto mógłby zrobić krzywdę jednemu z największych mięśniaków w okolicy, tymczasem odważnie prowokuje go i zaraz knockoutuje. Z kolei kiedy wiemy już, iż Brendan sprawny jest także fizycznie, reżyser nagle każe dać mu się pobić. Oczywiście nie bez powodu. Liczne mylne tropy, uzyskiwane głównie poprzez manipulacje bohatera, ale czasem też przez rozwiązania czysto realizatorskie (!), nie pozwalają przewidzieć tego, w którą stronę pójść może opowiadana historia.
Intryga komplikuje się tu na miarę Wielkiego snu Raymonda Chandlera (czy może raczej jego głośnej adaptacji w reżyserii Howarda Hawksa), ale Johnson zdaje się sięgać nawet do samych początków gatunku - do Krwawego żniwa Dashiella Hammetta. W parze z permanentnym posiłkowaniem się tradycją idzie nieco nietypowa konstrukcja scenariusza (ekspozycja i zawiązanie akcji zostały zamienione miejscami, dzięki czemu już na starcie widz częstowany jest niemałą dawką suspensu) oraz wspomniane wcześniej ironiczne żarty, nierzadko wywołujące szeroki uśmiech na twarzy. Chyba najbardziej zaskakującym (i najsubtelniejszym) z nich są przekleństwa, których autor unika jak ognia aż do samego, jakże spokojnego i na swój sposób efektownego zarazem, zakończenia. Gdzie także stonowana wcześniej, jazzująca muzyka zostaje nieoczekiwanie zastąpiona chyba najbardziej hałaśliwym utworem w dorobku Velvet Underground.
Noir żyje i ma się dobrze - chciałoby się powiedzieć po seansie Cegły. Nie dlatego, że ktoś się doń stale odwołuje, a dlatego, że ktoś udowadnia, iż jego najstarsze reguły sprawdzają się i dziś.