Na podobieństwo Maxa Fischera z Akademii Rushmore, główny bohater Kochanków z księżyca wywołuje swoją osobą „lekkie” zamieszanie. Przyczyną fermentu jest zbyt wysoki, jak na swoją kategorię wiekową, indywidualizm Sama (Jared Gilman), którego postawa godzi w reguły drużyny skautów. Nadmieniony stan rzeczy skutkuje buntowniczą wyprawą w głąb rezerwatu przyrody, przemierzanego z życiową partnerką, młodszą wersją Margot Tenenbaum (Suzy, grana przez Karę Hayward). Idyllę niepełnoletnich amatorów przyrody bezpardonowo rozpoławiają rodzice. Radząc sobie z powagą swojego wieku nieudolnie jak Trzech facetów z Teksasu z życiem kryminalistów, dorośli podążają w pogoni za kochankami z księżyca. Fabułę porządkuje lokalny biolog w czerwonym płaszczu, pojawiający się w kadrze jak grzyb po deszczu, zdradzając wpływy szkoły dokumentów Stevena Zissou. Wszyscy wpadają w tarapaty dzięki swojej mniej lub bardziej lisiej naturze, w minimalnej wersji kina drogi.

Zaznajomieni z grą wyobraźni Andersona na podstawie opisu fabuły przewidzą estetykę filmu: lisia łapka znajdzie się obok babcinej broszki na harcerskim uniformie, portret ozdobi ściankę namiotu, a żuki na haczykach wystąpią w roli kolczyków. W tym świecie pamięta się jak nigdzie o tym, że detale tworzą obraz. Nie zmienia się w najnowszej produkcji Wesa i feeria charakterów, dorosłych dzieci, programowo łamiących mit życiowej mądrości: zagubionych (Laura – Frances McDormand), rozzłoszczonych (zdradzany ojciec Sama – Bill Murray), nieszczęśliwie zakochanych (policjant – Bruce Willis), walczących o akceptację (Wald – Edward Norton) i formalistów (pracownica opieki społecznej – Tilda Swinton).

Kochankowie z księżyca to kolejna aktualizacja brechtowskiego efektu obcości. Koncepcja dramaturgiczna, w której aktor, grając rolę miał jednocześnie nie pozwalać publiczności zapomnieć o nim samym, performerze wydaje się stworzona dla właścicieli oscarowych twarzy. Nie można powiedzieć, żeby Anderson całe zadanie pozostawił swoim aktorom: nierealnie dopracowana scenografia, którą zaludnia więcej niż rozpoznawalnymi nazwiskami, wzmagają dystans, dający ten specyficzny, komiczno-gorzki efekt, którym posługują się także bracia Coen.

Anderson mówi o przepaści istniejącej między rzeczywistością, jaką wszyscy chcielibyśmy widzieć, a tą, która tak komicznie wygląda w pozornie krzywym zwierciadle obrazów reżysera.
Filmy takie jak Kochankowie z księżyca czy Genialny klan to podważenie jakiejkolwiek wartości nadanej wiekowi i dorosłości. Edward Norton w roli fajtłapowatego harcerza, walczącego o akceptację przełożonych, Bruce Willis jako mieszkający w przyczepie policjant-romantyk, Tilda Swinton, której postać nie jest w stanie odnaleźć w sformalizowanym życiu przepisu na spotykające ją wydarzenia – Anderson celebrytów dorzuca do kręgu osób, mających prawo do desperackich poszukiwań samych siebie.

Jakby to powiedział z jeden z dziecięcych bohaterów filmów Andersona: bez względu czy cały świat cię zna, czy jesteś szarą myszą. Wszyscy o życiu wiemy tak samo mało. W Kochankach z księżyca dziecięca perspektywa pozwala Andersonowi zbliżyć się do pierwotności odczuwania świata. W prosty sposób romansuje z materią: gloryfikuje najbardziej oczywiste rozwiązania na życie, które wydają się coraz bardziej absurdalne z czasem ubywania kolagenu i mikroelementów w skórze. Poprzez powrót do pierwotnych funkcji przedmiotów, reżyser buduje niesamowitość i pozorną „anormalność” świata swoich filmów, której zasada jest prosta: dlaczego ma mnie coś dziwić? Prawdopodobnie dziecko uznałoby jego filmy za potwornie nudne. Italo Calvino, opowiadając o Baronie Drzewołazie czy Rycerzu Nieistniejącym, nie męczy czytelnika oryginalnością wyjściowego pomysłu. Skupia się na codzienności średniowiecznych bohaterów, a sferę dziwaczności traktuje z taką samą dozą obojętnego dystansu jak uzupełniające opis tytuły szlacheckie czy wojskowe. Tak samo bezpretensjonalnie Anderson podąża za swoimi bohaterami, ciesząc się z każdego banalnego, zdawałoby się, przejawu poszukiwania samych siebie: pomalowanych oczu 13-latki, traktowania radio jako elementarnej części ekwipunku na wyprawę w głąb wyspy, romantycznego podejścia sześćdziesięciolatka do miłości. Podczas gdy dorośli traktują uczucie nastolatków z pobłażaniem i chcą spowolnić jego bieg, Anderson pozwala Samowi i Suzy przejść przez etapy fascynacji, zawodu, inicjacji seksualnej i podjęcia wyborów bardziej na poważnie niż zrobili to w swoim życiu ich opiekunowie.

Anderson często kontrastuje wiek bohaterów z dojrzałością. Jego filmy zaludniają 50-letni mazgaje, maminsynki i mali buntownicy. Z kolei młody Sam (Kochankowie z księżyca), Max (Rushmore) czy Margot (Genialny klan) potrafią strzelać jak z karabinu maszynowego sentencjami o kalibrze ciężkiej artylerii. Dlatego też pisząc o Kochankach z księżyca pisze się właściwie o całej twórczości Andersona. To wymarzony reżyser do książki Świat Wesa Andersona. Analitycy znajdą „wątki”, „tropy”, „fascynacje”, biograficzni egzorcyści wykryją obecność „demonów” i „rozrachunków”. Jeden film otwiera drzwi do kolejnego, kolejne inkarnacje bohaterów pojawiają się następujących po sobie produkcjach, nie odejmuje to jednak przyjemności czerpanej z oglądania.

Tę skrajną spójność wizji potwierdza mała sonda społeczna: większość moich andersolubnych znajomych nie jest w stanie ocenić, który film Wesa oceniają najwyżej. Wolą powiedzieć, że po prostu lubią jego filmy. Nie ma nic złego w konsekwencji twórczej. Kochankowie z Księżyca nie przynoszą jednak nowych podniet dzięki zaskoczeniu. To radość po spotkaniu starego przyjaciela, którego dobrze znamy, i którego żarty będą nas śmieszyć zawsze tak samo, jeśli tylko nie widzimy się z nim zbyt często.

Anderson należy do reżyserów przykładających do filmów wyrazisty stempel ze swoim nazwiskiem, jak Solondz czy Burton. Ten pierwszy, wielokrotnie wykorzystuje czcionki z zawijasami w pastelowych kolorach, ale za każdym razem pisze nową książkę – nie tylko różnicując tematykę na aborcję, samotność wśród tłumu, doznania wieku szkolnego, porównanego do życia na wojnie, ale także zmieniając język, jak chociażby w najnowszym Dark Horse (2011). Burton z kolei, bazując na podnietach estetycznych i konwencji burleski, przestał wnosić cokolwiek nowego poza kolejnymi stylizacjami z coraz większą ilością frędzli, dyndających pomimo męczącej nudy. Anderson jest gdzieś między nimi. Jego siłą jest słowo. Główny bohater Kochanków z księżyca mógłby z powodzeniem występować ze swoimi dialogami w stand-upach zakończonych perkusyjną pointą. Jednak część otoczki „obyczajowej” jak wołanie na obiad dzieci przez megafon, podjeżdżanie dziesięciu metrów rowerem na rozmowę, dialog w harcerskim namiocie ze zdjęciem swojego guru, są elementami koncepcyjnie wtórnymi, które mogą wytrwałych anderso-widzów wprawić w niepokój. W komfortowej pozycji są nieobeznani z kinem Andersona. Film prezentuje się znacznie lepiej bez reżyserskiego kontekstu.



Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom (Moonrise Kingdom)
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson, Roman Coppola
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Robert D. Yeoman
obsada: Bruce Willis, Edward Norton, Bill Murray, Frances McDormand, Tilda Swinton, Jared Gilman, Kara Hayward, Jason Schwartzman
kraj: USA
rok: 2012
czas trwania: 94 min
premiera: 30 listopada 2012 r.
Kino Świat