Pokory do festiwalowych retrospektyw nabrałam pięć lat temu, podczas przeglądu Felliniego (Era Nowe Horyzonty 2007), kiedy z niedowierzaniem patrzyłam na kolejki tworzące się ponad godzinę przed seansem Amarcord. W tym roku znowu udało mi się zaobserwować mięsisty okaz widza-erudyty, który najwyraźniej lubi oglądać filmy po parę razy („A na szesnastą idę na Stracha na wróble. Klasyk”). I chociaż duża część retrospektyw wydaje mi się spóźnioną akcją edukacyjną, reżyserskie serie American Film Festival zazwyczaj znajdują swoje uzasadnienie w polskich realiach dystrybucyjnych.
Jeśli zaś chodzi o konkursowe projekcje, dobór filmów mógłby zostać potraktowany przez paranoika jako część misternie zaplanowanego PR-u festiwalu: nie sposób było wyjść z kina z negatywnym nastawieniem do świata, a co za tym idzie, i samego wydarzenia. Już po czterech seansach konkursowej sekcji Spectrum poczułam, że jednak tak, że to nie oszustwo, życie naprawdę jest w Stanach wspanialsze, że owszem, że bywa źle, ale to nic, bo wystarczy zacisnąć zęby i zaraz, o proszę, będzie dużo lepiej. Co znamienne, konkurs wygrała komedia romantyczna z Markiem Duplassem w roli głównej. Jego nakręcony wraz z bratem film, Jeff jedzie do domu, również znalazł się w selekcji festiwalowej. To film delikatny, lekko absurdalny, z udziałem Susan Sarandon, który pokazuje kryzys wszystkich możliwych relacji wewnątrz jednej rodziny. Podobny problem przedstawia Arcadia Olivii Silver, która przygląda się rodzinnym kłopotom z kobiecej, delikatniejszej perspektywy, nieco też, niestety, nudniejszej.
Amerykanie dostrzegają, że problemy czają się nie tylko w rodzinach wielodzietnych, ale już przed powiciem potomstwa – filmy takie jak Jack i Diane Bradley'a Rusta Gray'a, przetkane animacjami braci Quay, czy Save the Date Michaela Mohana przekonują, że można pokonać siłą uczucia i mocą pozytywnego nastawienia problemy niedopasowania, odległości geograficznej, niechcianej ciąży i singlowej propagandy. Okraszając tę słodycz istnienia jurydycznym lukrem, dowiedziałam się, że nawet po niesprawiedliwym wyroku śmierci lub skazaniu na dożywocie nie należy tracić nadziei (dokument West Memphis), a mordercy chowający zwłoki emerytek w zamrażalkach potrafią być bardzo przyjemnymi dżentelmenami (Bernie Linklatera). Po czterech dniach festiwalu moje kule podtrzymujące złamaną nogę stały się lżejsze, kłopoty czekające w domu mniej znaczące, a pierwsze wystawione przeze mnie oceny filmów konkursowych wydały się ciut za surowe.
American Film Festival uczy się więc propagandy, zwanej dzisiaj promocją, od najlepszych. Podczas festiwalu przemiły mężczyzna prowadził sklepik z archiwalnymi plakatami filmowymi. Wystawa eksponatów przypomniała mi prl-owską serię plakatów, która zresztą powraca w minimalnie odświeżonej formie w warszawskiej komunikacji miejskiej. Komunikaty bezapelacyjnie podające sprawców i przyczyny zgnilizny narodu, chociaż uznawane za barbarzyństwo przeszłości, stawały się żartem już w czasie dystrybucji. Szelest zawijania współczesnych produktów w promocję jest tak przyjemny i delikatny, że zastanawiam się, czy kiedykolwiek będziemy mogli przyjrzeć się PR-owi z tak dużym dystansem jak nieudolnemu copywriterstwu poprzedniej epoki. Póki co, machina jednak działa, seria jesiennych festiwali na półmetku i można się zatopić w przyjemnej nieświadomości czyhającego gdzieś poza kinowymi salami „realu”. Na AFF było ciekawie, na Filmach Świata będzie świetnie, Etiuda i Anima pokaże wystrzałowe kino. Byle do wiosny.
Jan Szetela o American Film Festival