Chodząc na kolejne projekcje uczestniczyłam w zgrabnym festiwalu średnich rozmiarów, który serwuje filmy, nawet jeśli nie pierwszej klasy, to profesjonalne i w sam raz na tygodniowy pobyt w kinie. W mediach natomiast czytałam o jednym z najciekawszych wydarzeń filmowych tego roku, spotkaniach z reżyserami światowej rangi, premierach gorących tytułów, jednym słowem – o tym, czego omijać się nie powinno. Gutkowskie inicjatywy reklamują się same. Zestawiając rozmiar festiwalu z jego nagłośnieniem w mediach, czyli ilością relacji i nagrań video, otrzymamy najlepszy przykład niesamowicie sprawnego PR-u Stowarzyszenia Nowe Horyzonty. Niech to będzie pocieszeniem dla wszystkich tych, którym odwiedzić festiwalu się nie udało.


Pokory do festiwalowych retrospektyw nabrałam pięć lat temu, podczas przeglądu Felliniego (Era Nowe Horyzonty 2007), kiedy z niedowierzaniem patrzyłam na kolejki tworzące się ponad godzinę przed seansem Amarcord. W tym roku znowu udało mi się zaobserwować mięsisty okaz widza-erudyty, który najwyraźniej lubi oglądać filmy po parę razy („A na szesnastą idę na Stracha na wróble. Klasyk”). I chociaż duża część retrospektyw wydaje mi się spóźnioną akcją edukacyjną, reżyserskie serie American Film Festival zazwyczaj znajdują swoje uzasadnienie w polskich realiach dystrybucyjnych.
Filmy Schatzberga czy nawet Raya nie funkcjonują w kinowym obiegu, podobnie sytuacja wygląda z Billym Wilderem (retrospektywa z zeszłego roku) czy Cassavetesem (AFF 2010) – brakuje projekcji, brakuje DVD, brakuje filmowej propagandy w Polsce przekonującej, że rzeczywiście jest to klasyka, której nie można traktować z pobłażaniem ze względu na amerykańskie pochodzenie. Chociaż więc niektóre propozycje – jak Wes Anderson – wydają się trochę zbyt oczywiste, wybory AFF bywają często ciekawsze niż nowohoryzontowej matki.

Jeśli zaś chodzi o konkursowe projekcje, dobór filmów mógłby zostać potraktowany przez paranoika jako część misternie zaplanowanego PR-u festiwalu: nie sposób było wyjść z kina z negatywnym nastawieniem do świata, a co za tym idzie, i samego wydarzenia. Już po czterech seansach konkursowej sekcji Spectrum poczułam, że jednak tak, że to nie oszustwo, życie naprawdę jest w Stanach wspanialsze, że owszem, że bywa źle, ale to nic, bo wystarczy zacisnąć zęby i zaraz, o proszę, będzie dużo lepiej. Co znamienne, konkurs wygrała komedia romantyczna z Markiem Duplassem w roli głównej. Jego nakręcony wraz z bratem film, Jeff jedzie do domu, również znalazł się w selekcji festiwalowej. To film delikatny, lekko absurdalny, z udziałem Susan Sarandon, który pokazuje kryzys wszystkich możliwych relacji wewnątrz jednej rodziny. Podobny problem przedstawia Arcadia Olivii Silver, która przygląda się rodzinnym kłopotom z kobiecej, delikatniejszej perspektywy, nieco też, niestety, nudniejszej.


Amerykanie dostrzegają, że problemy czają się nie tylko w rodzinach wielodzietnych, ale już przed powiciem potomstwa – filmy takie jak Jack i Diane Bradley'a Rusta Gray'a, przetkane animacjami braci Quay, czy Save the Date Michaela Mohana przekonują, że można pokonać siłą uczucia i mocą pozytywnego nastawienia problemy niedopasowania, odległości geograficznej, niechcianej ciąży i singlowej propagandy. Okraszając tę słodycz istnienia jurydycznym lukrem, dowiedziałam się, że nawet po niesprawiedliwym wyroku śmierci lub skazaniu na dożywocie nie należy tracić nadziei (dokument West Memphis), a mordercy chowający zwłoki emerytek w zamrażalkach potrafią być bardzo przyjemnymi dżentelmenami (Bernie Linklatera). Po czterech dniach festiwalu moje kule podtrzymujące złamaną nogę stały się lżejsze, kłopoty czekające w domu mniej znaczące, a pierwsze wystawione przeze mnie oceny filmów konkursowych wydały się ciut za surowe.
    
American Film Festival uczy się więc propagandy, zwanej dzisiaj promocją, od najlepszych. Podczas festiwalu przemiły mężczyzna prowadził sklepik z archiwalnymi plakatami filmowymi. Wystawa eksponatów przypomniała mi prl-owską serię plakatów, która  zresztą powraca w minimalnie odświeżonej formie w warszawskiej komunikacji miejskiej. Komunikaty bezapelacyjnie podające sprawców i przyczyny zgnilizny narodu, chociaż uznawane za barbarzyństwo przeszłości, stawały się żartem już w czasie dystrybucji. Szelest zawijania współczesnych produktów w promocję jest tak przyjemny i delikatny, że zastanawiam się, czy kiedykolwiek będziemy mogli przyjrzeć się PR-owi z tak dużym dystansem jak nieudolnemu copywriterstwu poprzedniej epoki. Póki co, machina jednak działa, seria jesiennych festiwali na półmetku i można się zatopić w przyjemnej nieświadomości czyhającego gdzieś poza kinowymi salami „realu”. Na AFF było ciekawie, na Filmach Świata będzie świetnie, Etiuda i Anima pokaże wystrzałowe kino. Byle do wiosny.

Jan Szetela o American Film Festival