Choć zarówno jego eksperymenty poetyckie, jak i działalność graficzna są fenomenem samym w sobie i właściwie nie potrzebują dodatkowych zastrzyków z erytropoetyny, to lektura tego specyficznego dziennika może stanowić ciekawe dopełnienie, a w niektórych aspektach – wręcz kontrapunkt artystycznych osiągnięć genialnego samouka z Kladna. Zresztą, losy tego tomu, podobnie jak wielu zbiorów wierszy Kolářa z lat 50. i 60., są symptomatyczne – czechosłowacka normalizacja zmieliła cały nakład i na oficjalną premierę trzeba było czekać do połowy lat 80.

Wbrew swojemu podtytułowi, Naoczny świadek jest w istocie wszystkim oprócz klasycznego dziennika. Radziłbym odsunąć na bok jego historyczną wymowę i status dokumentu epoki – po pierwsze, żeby nie ograniczać niepotrzebnie jego oddziaływania, a po drugie w trosce o wymiar estetyczny, szczególnie godny zasygnalizowania w przypadku tak wszechstronnego twórcy. Naoczny świadek to przede wszystkim literacki eksperyment, ze świadomie domkniętą, dobrze sprecyzowaną konstrukcją, w pewien sposób antycypujący założenia twórcze pisarzy spod znaku OuLiPo. Metoda czeskiego grafika i poety polega na ciągłych przetasowaniach zapisu dokumentalnego i fragmentów fikcji. Czyta się to niezwykle sprawnie, z rosnącą przyjemnością, która wynika z niepewnego statusu tekstowej rzeczywistości. Komentarze do politycznych przemówień sąsiadują z relacjami ze snów, a obserwacje praskiej ulicy płynnie przechodzą w długie poematy czy notatki z lektur. Pisarze wyłaniają się z książek, by za chwilę telefonować do domu narratora.
Z jednej strony odnajdziemy tu Bretona, Balzaca, Gorkiego czy Betty Smith, z drugiej – Halasa, Kubína i Holana. Poza tym mamy zwiększenie liczby loch i starszych cieląt obok gadającego suma, atletę biegającego po parku i kobietę ze słoneczną głową, bilety tramwajowe obok szczurów z napęczniałymi brzuchami, małych gapiów w autobusach, dworce oblężone walizeczkami.

Kolář rzeczywiście nie boi się mówić. Mimo że dba o lapidarność myśli i nie stara się na siłę koloryzować swoich opisów, nie narzuca sobie ograniczeń w doborze tematyki kolejnych fragmentów. To nieustanne balansowanie na granicy między oniryczną prozą a wiarygodnością anonsu prasowego daje nadspodziewanie dobry efekt, wcale nie nuży, wprowadza wiele niepokojących, ale i absurdalnych wątków. Dodatkowym zabiegiem rewidującym klasyczne założenia gatunkowe jest multiplikacja podmiotów. Pojawiają się zróżnicowane głosy męskie, kobiece i dziecięce; Kolář wypożycza siebie przypadkowym osobom, obserwatorom codzienności, przechodniom i pasażerom, ale także – reporterowi, poecie, filozofowi. Taka heteroglosja dodaje zapiskom barwy i literackiego sznytu, ale ma też pewne słabsze punkty, szczególnie kiedy pojawiają się rozważania nad rolą i powinnością artysty. Naczelnym hasłem jest „nie kłamać” – prawda, uczciwość i prostota leją się strumieniami, więc już po chwili nurzamy się w dość przykrej pretensjonalności. Jedynym ratunkiem byłoby w tym momencie opuszczenie literackości i przywołanie historycznego kontekstu, w którym czyste sumienie i szczerość intencji twórczych były uznawane za wrogie systemowi, a tym samym konieczne do jednoznacznego wyeksplikowania. Choć, prawdę mówiąc, do wszelkiego rodzaju odgórnych definicji, czym jest prawda w sztuce, należy podchodzić z pewnym dystansem. Branie na sztandary cytatów z Kolářa, które bez odpowiedniej obudowy brzmią karykaturalnie czy patetycznie, nie tyle jest dowodem na ich siłę oddziaływania, co raczej na niedobór innych środków wyrazu.

Znakomite są za to krótkie, charmsowskie w wydźwięku, prozy, niby to sprawozdania z wydarzeń za oknem, niby to groteskowa galeria praskich dziwaków, a może raczej postaci ze snów. Para stawiająca na tarasie królikarnię i kurnik, czterdziestolatek z koronkową chusteczką, dziecko pożerające ryby. Śledzimy obrazki zawieszonej w próżni, niedopowiedzianej codzienności, która w każdej chwili może odsłonić swoje pierwotne oblicze. A oprócz tego precyzyjnie wyłuskane drobiazgi z ulic, dzwony polędwicy, dzwony kotletów wieprzowych, dzwony knedli bułczanych, tu i ówdzie poobdzierane kamienice, pikowana kapa na łóżko 18 000 koron. Główną strategią jest podążanie za pozornie nieciekawymi i zwyczajnymi rytuałami, próba przyjrzenia się życiu staruszek i kuśnierzy, aby wprowadzić ich w drugi obieg, katalog fikcji i snu. Wbrew intencjom Kolářa-moralisty, jedyną prawdą okazuje się logika opowiadania, a uczciwość zakreślona zmyśleniem znacznie bardziej odpowiada poecie, no i oczywiście jest o wiele ciekawsza.    

Przechadzając się po tym lesie rzeczy, co raz to wpadamy na reprodukcje prac czeskiego eksperymentatora z wystawy w MOCAK-u. Są one pomieszczone w Naocznym świadku zgodnie z podziałem zapisków na miesiące, a więc na każdy z nich przypada jedna ilustracja. Edytorsko wygląda to świetnie, a mnie nasuwa się zasadnicza uwaga dotycząca charakteru tej twórczości – chęć ujęcia rzeczywistości w formie kolażu. Fragmentaryczność i polifoniczność wypowiedzi jest odbiciem wielowymiarowej natury graficznych wynalazków Kolářa. Przechodzenie z zapisu wierszowanego do prozy, wiązanie ich z wyimkami rozmaitych dyskursów to nic innego, jak realizowanie anarchicznej doktryny kolażu. Ten dziwny rocznik, kolażowy kalendarz ze słów i reprodukcji, jest w istocie kolejnym artefaktem, obiektem mogącym znaleźć się na wystawie pośród rolaży, prolaży i alchimaży.


Jiří Kolář, Naoczny świadek. Dziennik z roku 1949
przeł. Renata Putzlacher-Buchtová
MOCAK – Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, 2012


PRZECZYTAJ TAKŻE: JAKUB KORNHAUSER O SPOSOBIE UŻYCIA KOLÁŘA