Jeśli najnowsze dzieło Michaela Moore’a trafi w ogóle na nasze ekrany, będę niecierpliwie wypatrywał autora, który nie zawyrokuje, że reżyser w oczywisty sposób manipuluje danymi statystycznymi. Do licha, któż z nas zna prawdziwe dane statystyczne? (O ile już w punkcie wyjścia nie jest to oksymoron) Jednym z dowodów na siłę artystycznej propozycji Moore’a jest to, że my wszyscy – niezależnie od politycznych opcji, pod którymi jakoś-tam się podpisujemy – czujemy nieodpartą potrzebę obrony przed jego filmami. Wstydliwe byłoby przyznanie się, że kupiliśmy nowego Moore’a – o wiele wygodniej ironicznie się uśmiechnąć, pochwalić jego robotę i ponarzekać na przeinaczanie danych statystycznych.Ten film, poświęcony amerykańskiej służbie zdrowia i amerykańskiemu systemowi ubezpieczeń zdrowotnych, tylko pozornie nie dotyczy naszego tu i teraz. Oglądanie „Sicko” jest prawie jak udział w seansie filmu science-fiction: wszystkie rytualne narzekania na polskie lecznictwo nagle więzną nam w gardle i oniemieli pytamy: że co…? Lekarz odmawia pomocy człowiekowi po drastycznym wypadku? Szpital wyrzuca zalegających z opłatami pacjentów (dosłownie) na ulicę? Ubezpieczyciel odmawia odszkodowania, bo pacjentka jest za młoda, by mieć raka? Przecieramy oczy (i w duchu przepraszamy NFZ).

Jednak wartość tego filmu nie polega tylko na pokazaniu nam, że wcale nie mamy tak źle. Po prawdzie, patrząc na szpitale francuskie, gdzie pacjenci czekają nie więcej niż godzinę, a lekarz otwarcie mówi o poczuciu służby i pokory – możemy poczuć, że nie mamy wcale aż tak dobrze.
To są jednak szczegóły, ponieważ Moore (co jest nie dość często powtarzane) sięga o wiele głębiej. Jest jednym z nielicznych twórców współczesnego kina, który potrafi znaleźć wizualne metafory dla schorzeń globalnego kapitalizmu (co nie znaczy, że jest reżyserem antykapitalistycznym). A także – metafory dla naszych zbiorowych lęków. Nigdy nie zapomnę obrazu z „Fahrenheita 9/11”: matka poległego żołnierza przed Kapitolem tymczasowo ogrodzonym plastikowymi panelami, bezsilnie kierująca swoje łzy w stronę władzy, całkowicie na nie obojętnej. Zaraz obok: mały szałas z kartonu, w nim muzułmanka (Irakijka? Afganka? – pamięć mnie zawodzi), wykrzykująca oskarżenia pod adresem Busha. Nie widziałem w żadnym innym filmie tak przenikliwego i dotkliwego skrótu, opisującego polityczną niemoc, którą wszyscy odczuwamy.

Sceny o podobnej sile znajdują się także w „Sicko”. Zwłaszcza jedna, zdjęta przez kamerę przemysłową na skrzyżowaniu w Los Angeles, streszcza podstawową intuicję całego filmu, którą można by za Baumanem określić: życie na przemiał. Starsza, otyła kobieta w szpitalnej piżamie, wyrzucona z taksówki opłaconej przez szpital, na który nie było ją już stać, błąka się po chodniku – nie wie, gdzie jest. Obraz jest tak zły, że nie widzimy nawet jej twarzy – tylko sylwetkę, małą nakręcaną zabawkę, o której mówił Harry Lime z „Trzeciego człowieka” Greene’a i Reeda – w przerażającym błysku intuicji przewidujący, że koniec wojny wcale nie oznacza końca uprzedmiotowienia jednostki; że być może jest dokładnie na odwrót. To, co Harry widział z wysokości wiedeńskiego diabelskiego koła na Praterze (i co go na swój sposób podniecało), Moore pokazuje w czasie rzeczywistym, nakręcone na żywo. Jego film jest wielkim apelem o najnaiwniejsze z marzeń: by człowiek pomagał bliźniemu, by nie zamykał oczu na jego los.

Aby dowieść tej tezy i wymierzyć cios między oczy, Moore buduje wiele chwytów retorycznych, z których większość jest w oczywisty sposób zbyt prosta. Anglia i Francja jawią się w „Sicko” jako kraje utopijnie doskonałe – wystarczy obejrzeć jeden film Loacha bądź Kassovitza, by konstrukcja Moore’a zaczęła się sypać.

A jednak stwierdzenie, że Moore jest niegodny uwagi, bo nie jest w swej satyrze sprawiedliwy, nie jest tak naprawdę atakiem na Moore’a – jest atakiem na satyrę. Idąc za tą logiką, możemy wyrzucić do kosza książki Swifta i „Monachomachię”. Satyra nie musi być sprawiedliwa, powinna za to być trafna. A Moore trafia w samo sedno, kiedy montuje obrazy gigantycznej fety na cześć bohaterów 11 września, z mikroskopijną charytatywną zbiórką, odbywającą się pięć lat później – zbiórką na rzecz tych samych ludzi, którzy na gruzach WTC nawdychali się azbestu, dziś wypluwają płuca i nie mogą doczekać się pomocy państwa. Domyślam się, że istnieje możliwość takiego popisu kazuistyki, który i tutaj doszukałby się dowodu na mądrość amerykańskiego kapitalizmu – ale byłaby to kazuistyka właśnie, która w mojej prywatnej hierarchii nie zajmuje bynajmniej wyższej pozycji od współczucia.

Moore jest filmowcem bezwstydnym, zamaszystym i wulgarnym. Wydawałoby się, że „Adagio na smyczki” Barbera zostało kompletnie zużyte jako muzyczna zalewa scen smutnych – tymczasem Moore nie waha się go użyć, tak samo, jak nie waha się modulować swego głosu w narracji pozakadrowej na modłę zafrasowanego kaznodziei.

Ale o to właśnie chodzi: siła tego filmu bierze się z jego nierównych kantów, z jego braku wyważenia. Bardzo jestem ciekaw, jak przywitają ten film recenzenci pism politycznych. wyznający kapitalizm krochmalu i testosteronu, chowający wątpliwości po kieszeniach swych nienagannych koszul i zbywający wszelkie współczucie jako lewicowy sentyment. Już widzę zarzuty agitki i propagandy – zarzuty chybiające celu podwójnie: po pierwsze, ponieważ Moore nie ukrywa swoich agitatorskich zamiarów, a po drugie, ponieważ ludzie formułujący te zarzuty zazwyczaj nie mają nic przeciwko, kiedy agitkę przygotowują spece z drugiej strony barykady.

Ten film jest zbyt ważny, by przykładać doń miarę liczb i statystyk – niemniej miara ta będzie zapewne najczęściej stosowaną tarczą przeciwko sile jego przesłania.

----
Sicko
(Chorować w USA)
reżyseria: Michael Moore
scenariusz: Michael Moore
zdjęcia: Christoph Vitt
USA
rok produkcji: 2007
Kino Świat