Na wstępie szczególna uwaga prowadzącej została skierowana ku kwestii krytyki literackiej. Chyba była to dobra strategia, ponieważ autorka Snów i kamieni ma do krytyki (krytyków?) stosunek dość ambiwalentny. Śmiało i z nieukrywaną satysfakcją przywołała postać Jana Błońskiego – jako tego, który w znaczącym geście ukłonił się w pas Tulli-debiutantce, a jednocześnie tego, którego zdanie znaczyło dla niej najwięcej. Enigmatycznie, skromnie, ze smakiem i bez nazwisk wspominała natomiast ciemniejszą stronę swej literackiej ścieżki, mówiła tylko o „skokach krytyki”, ale każdy, dla kogo pozytywnie przyjęte Włoskie szpilki nie są pierwszym spotkaniem z autorką, będzie wiedział, co miała na myśli.
Pierwsza fala absolutnej ciszy przeszła jednak przez salę wtedy, gdy autorka zdecydowała się opowiedzieć, jak przykro jest twórcy, który nie potrafi porozumieć się ze swoim czytelnikiem i co się wtedy dzieje. A dzieje się tym gorzej, im bardziej osobiste są treści wydane w formie książki. Druga fala takiej ciszy zapanowała wśród słuchaczy wraz z dobitnym wyznaniem pisarki – „ja się opieram tylko na swoim doświadczeniu, gdy coś piszę, inaczej nie umiem”. Tak rozmowa została doprowadzona wprost do głównego nurtu, czyli ostatniej książki Magdaleny Tulli – i stąd już nie było odwrotu. Konfesyjnie (by nie powiedzieć, że intymnie) brzmiała dyskusja o autobiograficzności Włoskich szpilek, a ton opowieści o tematach tak trudnych, jak skomplikowana relacja z matką, pokazywał wielką klasę mówiącej. Autorka świadomie zdecydowała się opowiedzieć o trudnych uczuciach łączących ją z rodziną, a także o tych emocjach, które wzbudzają nieobecni już bliscy. Historia zmarłych (także tragicznie) krewnych ciągle niezwykle mocno łączy się z historią, której uczestniczką jest Tulli tu i teraz. W tym momencie Katarzyna Kubisiowska zapytała między innymi, czy pisarka odwiedziła kiedyś Auschwitz, na co padła automatyczna i wyraźnie kończąca temat odpowiedź: „Nie, ja nie chodzę w takie miejsca”.
W tym wypadku pisarka skróciła wyznanie do minimum, ale w zamian dokładnie i bardzo rzeczowo wyjaśniła jeden z bardziej palących problemów swoich książek – skrótowo i obrazowo mówiąc: problem nawiedzającego ją rzeczywiście, groźnego „snu o chmurze”. Otóż, zdaniem Magdaleny Tulli, jedną z głównych i najmocniej destrukcyjnych konsekwencji wojny jest zachwianie w ludziach szacunku do samych siebie. Jak powiedziała, kolejne pokolenia otrzymują przekaz (często niewerbalny) o tym, że skoro naród czy rodzina zostały tak bardzo skrzywdzone, tak źle potraktowane, to znaczy, że nie są wiele warte. Mentalność ofiary tkwi w nas ciągle, mimo że ostatnia wojna jest już wydarzeniem historycznym, więc – jak przekonuje Tulli – cała Polska jest chora na brak szacunku do siebie. A co zrobić, by się niebo oczyściło z ciężkich, ołowianych chmur? Mimo świadomości, że muszą przeminąć kolejne pokolenia, pisarka wyraźnie przekonuje o wartości własnej pracy, starań każdego z nas. W ostatecznym rozrachunku każdy ma przecież swoją chmurę na swoim niebie.
Pod koniec spotkania autorka nie została zasypana gradem pytań, co uważam za zrozumiałe. Gdyby nawet ktoś wyszedł z Pałacu pod Baranami z jakąś formą dręczącej niepewności wobec Włoskich szpilek, to jestem pewna, że wie, gdzie szukać odpowiedzi. Co więcej, jestem też pewna, że warto.
PRZECZYTAJ TEŻ RECENZJĘ WŁOSKICH SZPILEK!
CONRAD FESTIVAL, KRAKÓW, 22-28 PAŹDZIERNIKA