Sakai miał szczęście, że już wkrótce miał wybuchnąć szał na punkcie czarno-białych, niezależnych produkcji komiksowych, mocno kontestujących ówczesne popkulturowe trendy. W forpoczcie tych tytułów znajdują się „Teenage Mutant Ninja Turtles” Eastmana i Lairda, którego oryginał nie miał zbyt wiele wspólnego z popularnym również w Polsce serialem animowanym i cyklem filmów fabularnych.
We wznowionym przez Egmont „Roninie”, który pierwotnie został wydany przez Mandragorę, zebrano najwcześniejsze przygody Usagiego. Większość pochodzi z okresu, kiedy długouchy nie mógł się jeszcze pochwalić własnym on-gongiem i występował gościnnie we wszelakiej maści antologiach – to tłumaczy poniekąd ich skrótowość i lapidarność. Stan Sakai był wtedy jeszcze niewprawnym komiksiarzem, który szukał swojej drogi. W jego wczesnych pracach razi nieporadność – czy to przy konstruowaniu fabuły, gdy zbyt często ucieka w schematyzm, czy warstwie wizualnej, której brakuje jeszcze jego charakterystycznej lekkości i finezji. Pod względem warsztatu kuleje czasem perspektywa, a ruchowi brakuje dynamiki. Usagi również się zmieniał, ewoluując z silnie zantropomorfizowanego króla w bardziej ludzką postać. Wystarczy porównać pierwszy tomik z na przykład „Daisho”, aby dostrzec kolosalną wręcz różnicę. Ale już w „Roninie” pojawiają się kluczowe dla przyszłej fabuły wątki i bohaterowie, którzy wielokrotnie będą powracali na łamach serii. Pan Hikiji zawiąże spisek mający na celu uderzenie w klan Geishu. Usagi po raz pierwszy spotka na swojej drodze syna Jotaro, łowcę nagród Gena, z który przeżyje niejedną przygodę, i piękna Tomoe, która stanie się dla głównego bohatera kimś więcej niż tylko towarzyszem broni.
Choć Sakai w swojej pracy oddaje hołd klasyce spod znaku kina Akiry Kurosawy oraz klasycznym serialom, takim jak „Samotny Wilk i Szczenię” czy „Zatoichi”, całymi garściami czerpiąc z utrwalonych w gatunku tradycji, to wyraźnie widać, że nie boi się swobodnie podchodzić do samurajskiej konwencji. Od samego początku w jego serii pojawiają się elementy komediowe, melodramatyczne czy grozy, które z czasem wyewoluują w kierunku samodzielnych, gatunkowych historii, z historycznym tłem i Usagim, nierzadko znajdującym się na drugim planie. Ale dla mnie akurat nie takie fabuły stanowią o sile tego, tak znakomitego przecież, tytułu. Ani nie pieczołowite odwzorowanie realiów XVII-wiecznej Japonii. Rozumiem, że dla Sakai, Amerykanina urodzonego na Hawajach, w którego żyłach płynie japońska krew, ma to pewnością niezwykłe znaczenie, jednak dla postronnego czytelnika, doceniającego rzecz jasna ogrom pracy przy materiałach źródłowych, nie jest to takie istotne. Siła „Usagiego Yojimbo” tkwi w tych opowieściach, które traktują o ściśle samurajskich sprawach. W szlachetnej prostocie z pozoru trywialnych historii o zemście i honorze, w których świszczą miecze. Sakai wydobywa z nich całą gamę emocji. Doskonale buduje napięcie. To banał, ale najtrudniej opowiedzieć właśnie te najprostsze historie. Sakai czyni to po mistrzowsku, wychodząc poza ramy zarówno formalne, jak i estetyczne komiksu przeznaczonego dla masowego odbiorcy. To trochę jak z podwójnym kodowaniem u Umberto Eco – „Usagi” poza tym, że dla niewyrobionego czytelnika będzie świetnym, atrakcyjnym czytadłem, zadowoli również nieco bardzie wymagającego odbiorcę.
Usagi Yojimbo: Ronin
scenariusz i rysunki: Stan Sakai
przekład: Jarosław Rybski
Egmont, 5/2012