Ridley Scott mógłby być przykładem cudownego dziecka kinematografii amerykańskiej. Nic nie zapowiadało, że w 1979 roku, 42-letni wówczas reżyser telewizyjny, stworzy jedno z najbardziej rozpoznawalnych i do dziś masowo oglądanych dzieł filmowych, jakim bez wątpienia jest Obcy: 8 pasażer Nostromo. Już trzy lata później udowodnił, że ma zamiar nieprzerwanie podbijać serca publiczności, tej mniej i tej bardziej wymagającej. Łowca androidów gości od tamtej pory na listach arcydzieł kinematografii światowej i przez ostatnie 40 lat ani trochę się nie zestarzał (niestety zapowiadany jest sequel...). Później bywało różnie, reżyser zaliczył zarówno sukcesy, jak i wielkie porażki, prawie zawsze jednak potwierdzając swoją rzemieślniczą wirtuozerię. Prometeusz, mimo że nie najlepszy, wpisuje się w schemat kina tworzonego z precyzją i pełnym profesjonalizmem, nawet jeżeli Scottowi coraz bardziej brakuje polotu.
Historia sama w sobie jest niezwykle prosta. Grupa śmiałków złożona z naukowców, bezdusznych przedstawicieli korporacji i prostych członków załogi udaje się w podróż kosmiczną, by odnaleźć naszego stwórcę/stwórców. Nie do końca mają spójny pomysł na to, co zrobią, kiedy już staną z nimi twarzą w twarz, ale dzielnie brną w nieprzyjazne rejony księżyca LV-223. Wszyscy wiemy, jak skończy się ta wyprawa, dlatego reżyser starał się zainteresować nas tym, co stało się po drodze do wielkiego fiaska. Niestety, bardzo udany pomysł z ogromnym potencjałem umarł już na poziomie scenariusza, w którym nikt nie zadbał o stworzenie pełnokrwistych postaci (dlatego trudno jest oceniać aktorów, którzy zwyczajnie nie mieli co grać), oferując nam w zamian jednowymiarową grupę nudziarzy, charakterologicznie opartych na pojedynczych, stereotypowych cechach.
Prometeusza można bez przesady nazwać Drzewem życia w wersji blockbusterowej.
Oczywiście Prometeusz ma wiele jasnych punktów fabularnych i ideologicznych. Na pewno odważnie traktuje temat istoty religijności, nie bojąc się powiedzieć, że ma ona sens niezależnie od tego, co odkryjemy empirycznie. W czasach, kiedy religie są w kinie raczej krytykowane lub co najmniej poddawane analizie, Scott daje nam bohaterkę przywiązaną do krzyżyka noszonego na szyi. Wiara okazuje się ważniejsza niż doświadczenie i wypunktowana jako cecha odróżniająca nas od bezdusznych androidów. Cały wątek Davida (wyjątkowo drewniany Michael Fassbender), robota stworzonego na nasze podobieństwo, prezentuje się obiecująco, choć ostatecznie ginie w potoku tandetnych sentencji. Podejście do tematu ratowania rodzaju ludzkiego przed unicestwieniem zapowiada odświeżenie konwencji, ale ta nadzieja bardzo szybko umiera, przerwana nieudaną pointą (zwłaszcza, że połączoną z tandetną muzyką, wyjętą wprost z kina nowej przygody).
Niewielu wierzyło, że Scottowi uda się nas olśnić. Jednak prawie wszyscy liczyli na fantastyczną oprawę wizualną całości. Każdy, kto widział Obcego wie, że estetyka zapożyczona od H.R. Gigera jest centralnym punktem tego filmu. Bez niej nie byłoby klaustrofobicznej obawy, autentycznego lęku i seksualnego kontekstu. Niestety tutaj Prometeusz zawiódł najbardziej. Kilku dobrze narysowanych Inżynierów i jedno wnętrze a la Giger to zdecydowanie za mało jak na 2-godzinny film. Owszem, mamy tu falliczne i waginalne skojarzenia, które sprawiają, że po seansie seks wydaje się czymś nieczystym i przerażającym. Są one jednak bardziej baconowskie, zupełnie inaczej amorficzne niż byśmy sobie to sobie mogli wyobrażać. Gdyby nie moja wiara w to, że twórcy inspirowali się Francisem Baconem, musiałbym porównać ich wyobraźnię do „kunsztu” rysowników, produkujących tandetne potwory w filmach sci-fi z lat 50.
Zawód warstwą wizualną pojawia się jednak dopiero w refleksji nad filmem, a nie w trakcie jego oglądania. Plastyczne lenistwo skutecznie tuszują piękne zdjęcia Dariusza Wolskiego i nieliczne, przyciągające uwagę detale (np. pojemniki z „esencją” obcego). Pod względem wizualnym irytować może też brak widowiskowości. Właściwie nikt nie ginie tu w spektakularny sposób (nie oszukujmy się, krwawa jatka to nieodłączny element „alienów). Co więcej, bohaterowie umierają właściwie niezauważeni – tak, jakby od samego początku byli w scenariuszu niepotrzebni. Reżyser postawił natomiast na ponownie modny od kilku lat horror medyczny. Scena cesarskiego cięcia/aborcji niestety także mu nie wyszła, ponieważ poprzedzona jest komentarzem na temat seksizmu (maszyna chirurgiczna zaprojektowana została wyłącznie dla mężczyzn), który wywołać może niemałe rozbawienie. Najlepiej opisuje ją z resztą cytat jednego z widzów, który zauważył, że „bohaterka po ciąży doszła do siebie szybciej niż Beyonce”.
Ridley Scott strzelił sobie w stopę, dając widzom możliwość przeżycia seansu na wesoło, próbując jednocześnie stworzyć nowy system teologiczny, połączony z refleksją iście ontologiczną, przyprawioną na dodatek obietnicą kontynuacji Obcego. Prometeusz nie jest filmem złym, ale nie jest też dobry. Utknął w najgorszym możliwym miejscu, czyli pomiędzy tymi dwoma biegunami. Trudno jest potraktować go bardzo surowo, ponieważ na to nie zasługuje. Nie można go chwalić, bo jest zaledwie serią skojarzeń na dany temat. Na pewno więcej przyjemności sprawi widzom niebędącym ortodoksyjnymi wyznawcami poprzednich części, choć na bogatym rynku filmów sci-fi jego jedyną kartą przetargową jest sentyment do serii. Jest to zdecydowanie dzieło paradoksalne, z którym warto się zapoznać, choćby po to, by bardziej docenić Obcego: Ósmego pasażera Nostromo.
Prometeusz (Prometheus)
reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: Ridley Scott, Damon Lindelof
zdjęcia: Dariusz Wolski
muzyka: Marc Streitenfeld
obsada: Noomi Rapace, Michael Fassbender, Guy Pearce, Idris Elba, Logan Marshall-Green, Charlize Theron
kraj: USA
rok: 2012
czas trwania: 124 min
premiera: 8 czerwca 2012 r. (USA), 20 lipca 2012 r. (Polska)
Imperial - Cinepix
Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.