Tegoroczna edycja charakteryzowała się bardzo odważnym i zróżnicowanym doborem wykonawców. Z jednej strony mieliśmy prawdziwe legendy, jak choćby Iggy And The Stooges, z drugiej strony – krążąc pomiędzy czterema scenami natrafić można było na szerzej nieznane jeszcze zespoły, które na scenie radziły sobie równie dobrze, jak choćby wspomniani wcześniej weterani.

Ponieważ nie sposób było zobaczyć i posłuchać wszystkich koncertów, w tej całkowicie subiektywnej relacji pozwolę sobie skupić się na tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Pierwszym z nich był piątkowy występ Colina Stetsona. Kanadyjski jazzman, grający na sporych rozmiarów saksofonie basowym, znany jest ze współpracy m.in. z Arcade Fire, Bon Iver czy The National. W Katowicach wystąpił solo. Na sam początek przywitał słuchaczy jazgotliwym motywem, mocno wbijającym się w uszy. Jego eksperymentalne, chwilami wręcz noisowe granie robiło duże wrażenie, zwłaszcza, że sam muzyk okazał się prawdziwym wirtuozem swojego instrumentu. Zaraz po nim na głównej scenie swój koncert rozpoczął Kurt Vile and The Violators. Młody, kojarzony z folkiem amerykański muzyk w Katowicach zaprezentował się z nieco innej strony. Było melodyjnie, ale bardzo rockowo. Na uwagę zasługuje fakt z jak dużą lekkością Kurt wraz zespołem prezentował swoje utwory. Bardzo przyjemny żywiołowy występ. Tymczasem w namiocie „Trójki” zagrała jedna z zapowiadanych nadziei festiwalu, czyli brytyjski Savages. Cztery dziewczyny z właściwym sobie wdziękiem prezentowały mieszankę ostrego gitarowego grania i nowofalowej retoryki spod znaku Joy Division czy Siouxsie And The Banshees. Było głośno, brudno oraz energicznie i choć muzyka grupy nie powalała oryginalnością, to czuć w niej było prawdziwą pasję i szczerość. Kolejnym, choć zupełnie odmiennym zespołem, który zagrał na deskach sceny „Trójki” był amerykański Chromatics.

Podczas tego koncertu namiot dosłownie pękał w szwach (nie ulega wątpliwości, że pomogła temu szalejąca wtedy ulewa) Nie zmienia to jednak faktu, że sam koncert był fantastyczny. Mocne, taneczne, elektroniczne utwory rozkołysały zebraną publiczność a duszna atmosfera namiotu potęgowała tylko muzyczne doznania. W tym samym czasie na głównej scenie pomimo niepogody swoją twórczość prezentowała Katarzyna Nosowska. Jej występy to już standard. Pełen profesjonalizm, zarówno Nosowskiej, jak i reszty zespołu słychać było w każdym granym utworze. Po każdym z nich rozlegały się głośne brawa, za które wokalistka z właściwym sobie wdziękiem dziękowała. Tymczasem na scenie eksperymentalnej zbliżał się występ, na który wiele osób czekało. Alva Noto & Blixa Bargeld, czyli kolaboracja dwóch osobowości. Z jednej strony artysta kojarzony głównie z eksperymentalną elektroniką, z drugiej muzyk stojący za legendarną grupą Einstürzende Neubauten oraz znany ze współpracy z Nickiem Cave’m. Razem to prawdziwie wybuchowa mieszanka. Mocne elektroniczne brzmienia, do których Blixa swoim przeszywającym głosem raz po raz recytował i wykrzykiwał niemieckie teksty robiły piorunujące wrażenie. I choć w namiocie było gorąco, to ze sceny wiało prawdziwym chłodem… Zupełnie odmienny był występ King Creosote & Jon Hopkins.


To również kolaboracja dwóch artystów z odmiennych, muzycznych światów. King Creosote to folkowy, szkocki bard, natomiast Jon Hopkins to londyński producent eksperymentalnej elektroniki. W zeszłym roku nagrali razem płytę „Diamond Mine”, na której spokojne akustyczne ballady okraszone są delikatnymi elektronicznymi podkładami. Na scenie Off Festiwalu zagrali właśnie materiał z tego albumu. Było bardzo spokojnie, nastrojowo i po prostu pięknie. Jak dla mnie jeden z najlepszych koncertów tegorocznego Offa. Jedynym jego minusem było to, że odbywał się w tym samym czasie, co koncert Charlesa Bradleya, który miałem przyjemność oglądać tylko przez chwilę. Jednak to, co usłyszałem i zobaczyłem robiło niezwykłe wrażenie. Ponad sześćdziesięcioletni muzyk dosłownie porwał publiczność swoją niezwykle szczerą, soulową muzyką. Jego występ był zdecydowanym hitem pierwszego dnia, o czym można było przeczytać i usłyszeć, zarówno w mediach, jak i wśród uczestników festiwalu. Najważniejszym punktem programu pierwszego dnia był dla mnie jednak długo oczekiwany występ Mazzy Star. Duet Roberta Robacka i zjawiskowej wokalistki Hope Sandoval ze wsparciem kilku muzyków zaprezentował to, co w ich muzyce najlepsze. Niezwykły klimat, melancholię i cudowny głos Hope. Do tego przepięknie zagrany singiel „Fade Into You” Nic dodać, nic ująć.





Drugiego dnia festiwalu pierwszym z koncertów, na który trafiłem był występ rodzimych Cool Kids Of Death. Było tak jak można się było spodziewać: głośno, brudno, gitarowo. Do tego wierna publiczność szalejąca pod sceną. Zespół tradycyjnie już próbował przedłużyć swój koncert, co niestety tym razem się nie udało. Na scenie eksperymentalnej tymczasem pojawił się Daughn Gibson, który do puszczanych z puszki podkładów śpiewał głosem quasi Elvisa… Do tego w bardzo dziwny sposób gestykulował i przeżywał swoją muzykę. Niestety nie wiem, na ile była to autokreacja a na ile zamierzony pastisz, jednak twórczość sympatycznego w gruncie rzeczy Amerykanina nie za bardzo do mnie trafiła… Sporą ciekawostką okazał się natomiast koncert, a raczej show grupy Retro Stefson. Ich muzyka to wybuchowa mieszanka popu, funku, rocka, a nawet latino. Młodzi Islandczycy postawili jednak na dobrą zabawę, do której zapraszali co chwilę zabraną publiczność. Ostatni raz tak pozytywny show widziałem dwa lata temu, kiedy to na tej samej scenie zagrali ich rodacy, czyli FM Belfast. Retro Stefson, choć w innej stylistyce, byli ich godnymi następcami. W całkiem innym klimacie zaprezentował się natomiast amerykański Other Lives.

Zespół z Oklahomy, który wymieniany był wśród perełek tegorocznego Offa nie zawiódł. Była to ich pierwsza wizyta w Polsce, podczas której zaprezentowali trudną do określenia mieszankę amerykańskiego folku, gitarowego grania i lekkich psychodelicznych brzmień. Najważniejsze były jednak to emocje, które dosłownie wylewały się ze sceny. Sam zespół nie krył swojego zadowolenia i wielokrotnie dziękował za chyba zaskakujące dla nich bardzo ciepłe przyjęcie. Jednym słowem – fantastyczny występ. Zaraz po nich przyszedł czas na dwa szczególne koncerty. Pierwszym z nich był The Wedding Present, grupa, która przyjechała na festiwal, by zagrać materiał ze swojej, wydanej ponad 20 lat temu płyty „Seamonster”.

Lider zespołu z uśmiechem na ustach przywitał się z publicznością słowami „Witamy na koncercie legendarnej grupy The Wedding Present” oraz przeprosił za to, że polska publiczność musiała czekać ponad 25 lat, by posłuchać ich na żywo. Zespół zaprezentował się znakomicie. Klasyczne, rasowe, brytyjskie, pełne energii gitarowe granie – tak można określić to, co słychać było z głośników. Drugim z koncertów był natomiast również pierwszy polski występ House Of Love. Nie ukrywam, że na ten występ czekałem najbardziej.

I nie zawiodłem się. To była godzinna muzyczna podróż w nostalgiczne brzmienia gitarowej alternatywy rodem lat dziewięćdziesiątych. Było słychać, że wyraźnie zadowoleni przyjęciem muzycy nadal grają z wielką pasją oraz wkładają w to całe swoje serce. Wśród wielu fantastycznych utworów nie zabrakło oczywiście „Shine On”, którym zakończyli tę muzyczną podróż. Szkoda tylko, że nie pozwolono im zagrać bisa, którego domagała się publiczność. Podobnie jak The Wedding Present, House Of Love udowodnili, że pomimo upływu lat ich ich muzyka nie zestarzała się i świetnie brzmi nawet po dwudziestu latach. Kulminacją drugiego dnia bez wątpienia był jednak koncert Iggy and The Stooges, który zebrał chyba rekordową publiczność w historii całego festiwalu. Widać było, że wiele osób przyjechało specjalnie dla nich. I wcale się nie dziwię, ponieważ to, co można było usłyszeć i zobaczyć, wprawiało w osłupienie. Półnagi Iggy od pierwszych sekund szalejący na scenie i krzyczący do publiczności, basista znęcający się nad swoją gitarą – to tylko część tego. Najważniejsza była jednak muzyka i szalona energia, którą raczył nas legendarny muzyk wraz z zespołem i – co warto podkreślić – pomimo tego całego szaleństwa w warstwie muzycznej nie było się do czego przyczepić. Muzycy zagrali niezwykle żywiołowo a Iggy mimo tej bieganiny ani na chwilę nie tracił głosu. Ciekawym momentem było zaproszenie na scenę do wspólnego pogo kilkunastu osób z publiczności. Jestem pewien, że nie zapomną tego do końca życia. Reasumując, jeśli rock ‘n roll ma jeszcze jakąś twarz, to jest to bez wątpienia twarz Iggy Popa. Choć po takim koncercie ciężko było odnaleźć siły na kolejne, to warto było udać się do namiotu sceny eksperymentalnej, by posłuchać afrykańskiej grupy Shangaan Electro. Mieszanka afrykańskich brzmień i szaleńczych, elektronicznych rytmów rozgrzała zebranych słuchaczy. Chwilami czuć było klimat znany z zeszłorocznego koncertu Omara Souleymana. Bardzo dobre zakończenie drugiego dnia.





Trzeci dzień również rozpocząłem od sceny eksperymentalnej, na której wystąpił Jacaszek. Tym razem polski muzyk pojawił się na niej wraz z dwoma muzykami (klarnecistą i klawesynistą), z którymi zaprezentował materiał ze swojej najnowszej płyty zatytułowanej „Glimmer”. Choć koncert odbywał się w środku dnia, Michałowi udało się zaczarować siedzącą na deskach namiotu publiczność, która w dużym skupieniu słuchała jego przejmującej elektro – akustycznej muzyki. W zupełnie odmiennym klimacie zagrał na scenie leśnej zespół Fanfarlo.

Ich sympatycznie brzmiąca mieszanka indie, folku i rocka świetnie pasowała na słoneczne popołudnie. Słuchało się ich z dużą przyjemnością. Po tym koncercie z pewnością warto sięgnąć po ich ostatni album „Rooms Filled With Light”. Wracając na scenę eksperymentalną, można było posłuchać Papa M. Pod tym pseudonimem kryje się David Pajo, multiinstrumentalista znany z grupy Slint. Podczas jego występu można było w spokoju zanurzyć się w przyjemnych, gitarowo ambientowych brzmieniach. Powrotem do egzotycznych dźwięków był koncert Group Doueh.

Grupa saharyjskich muzyków tworzy już od prawie 30 lat, łącząc etniczny folk się z tanecznymi rytmami. Najważniejsza była jednak wokalistka obdarzona niezwykle mocnym głosem o charakterystycznej barwie. Ostatnim zespołem, którego udało mi się posłuchać trzeciego dnia był brytyjski Twilight Sad. Szkoci zaprezentowali to, co w ich muzyce najlepsze, smutek, melodie, gitarowy brud oraz dużo energii, którą odczuć można było stojąc podczas ich koncertu w Trójkowym namiocie.

Po tegorocznej, bardzo zróżnicowanej stylowo edycji festiwalu, naturalne wydaje się pytanie, czego będzie się można spodziewać w przyszłym roku. Jedno jest pewne – Off Festiwal na pewno będzie świętem muzycznej alternatywy, na które przybywają ludzie chcący posłuchać nie tylko tego, co znane ale także, by odkryć coś zupełnie nowego, coś czego nie znajdą na żadnym innym polskim festiwalu.


Off Festival 2012
Katowice, 3-5.08.2012