Widma mogłyby z powodzeniem wpisać się w kolejne uroczystości rocznicy 1 VIII 1944 roku. Od kilku lat polityka historyczna obliczona jest nie tyle (albo: nie najpierw) na uwznioślanie i upamiętnienie powstania, ile na jego uatrakcyjnienie. Pokazuje się je w komiksie, w muzyce popularnej, przez grę miejską, przez wciągającą, „nowoczesną” ekspozycję muzealną; ma ono swoje emblematy i swoje twarze, a także profile na Facebooku (polecam w tej sprawie zwłaszcza wielopłaszczyznową kampanię promującą współczesną kobiecość realizowaną przez Muzeum Powstania Warszawskiego). Widma korzystają z podobnej techniki, mówią do nas na wiele atrakcyjnych sposobów, dają przyjemność rozpoznania tego, co już znane w jeszcze ciągle przyciągającej świeżością formie.

Jarosław Marek McCarthy


Widma, jak podkreślają zgodnie dotychczasowe komentarze, ulepione są całkiem precyzyjnie z nawiązań, odsyłaczy, elementów licznych konwencji. Twórczość Baczyńskiego – jednego z nielicznych poetów XX wieku znanych każdemu maturzyście – jest w powieści dość obszernie wykorzystywana; można zaryzykować (życzliwą) interpretację, że fantasmagoryczne wizje Orbitowskiego kształtują się na podobieństwo jego wyobraźni poetyckiej. Mam jednak wrażenie, że to nie najważniejszy (i nie najwyraźniejszy) element widmowej układanki.

Historie alternatywne to całkiem okrzepły, też w obrębie samej naszej literatury, gatunek – zamysł Widm najbardziej przypomina nieco zapomniany Krfotok Edwarda Redlińskiego, książkę o Polsce bez stanu wojennego. Oczywistym kontekstem jest Zły Tyrmanda, równie oczywistym, jak powtórki romantycznych mitów i klisz (ale właściwie głównie Kordiana). Z dalszych oczywistości – Orbitowski wybiera lejtmotywy powstańczej legendy tworzonej w dziesiątkach książek i filmów, od Kanału po Kinderszenen (sądzę, że nieprzypadkowo w Widmach dwa razy zostaje odegrana scena wybuchu rzekomej ciężarówki-pułapki, centralny motyw książki Jarosława Marka Rymkiewicza, a zarazem powtórka z mitu trojańskiego).


Półapokaliptyczne opisy warszawiaków radzących sobie jakoś w ulegającym degrengoladzie mieście, gdy cywilizacyjne zdobycze okazują się nietrwałą mrzonką, żywo przypominają natomiast wizje masowo wydawanego ostatnio u nas Cormaca McCarthy’ego. Zapętlamy się więc w – od pewnego momentu upiornych – powrotach znanych motywów, nasyconych najczystszą narodową martyrologią, które jednocześnie wtopione są w konwencje kultury popularnej. Tu zastrzeżenie: Orbitowski ma być „polskim mistrzem grozy”, co rozważał na naszych łamach Marek Olszewski; muszę podpisać się pod jego diagnozą, że jednak „nie ma się czego bać”. Nie jestem czytelniczką horrorów i, wstyd się przyznać, nie rozpoznałam od razu, że czytam (przynajmniej częściowy) horror – żadnego strachu, raptem trochę lekturowych nieprzyjemności.

Fantomowe ciało Bieruta

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w Widmach Orbitowski rozrzuca tu i ówdzie rozmaite myśli o historii i polityce – co najwyraźniej widać w makabrycznej postaci władcy-zombie i motywie królobójstwa. Chciałoby się powiedzieć, że wciąż trwa tu złudzenie, mówiąc słowami Jana Sowy z jego głośnej książki, „fantomowego ciała króla”, pozornego gwaranta władzy – w coraz bardziej skarlałej, niedorzecznej formie. Jego kolejnym przedstawicielem ma być Bolesław Bierut, a wymierzony weń mord polityczny ustawia sporą część akcji powieści (choć na koniec wątek ten trochę się gubi). Król widmo, cesarz widm wygłasza przepowiednię dotyczącą Polski przyszłości; trudno ją jednak brać poważnie, spróbować wpisać we współczesne konserwatywne krytyki, bo pasowałaby tylko do tych najprymitywniejszych. Polska jest krwawym teatrem (...). On może stać się tylko burdelem. (...) Żeby do Polski jutra, bezpiecznego, słabego kraju, przyjeżdżali bogaci obcy, spuszczać się na twarze naszych kobiet. Żebrz u Boga o flagę biało-czerwoną, do której miast Orła doklejono kufel piwska. Proś!

Czy więc Widma, proponując alternatywną historię, rzeczywiście służą jakiemuś konkretnemu poglądowi na przeszłość (a więc i na teraźniejszość)? Świat bez powstania jest w nich nieszczęśliwy i brudny, a wreszcie rozpada się, niszczeje; nadprzyrodzona degrengolada niezburzonej Warszawy, plastycznie opisana, najbardziej chyba zapada w pamięć po lekturze powieści. Moglibyśmy więc, jak chciałby chyba recenzent „Rzeczpospolitej”, uznać powstanie za niezbędne w polskich dziejach, w świecie powieści – w dosłowym, deterministycznym sensie, który przenosiłby się na nasze rozważania jako pewien postulat, imperatyw. Widma mogą też jednak pokazywać to, jak mocno nasza pamięć kulturowa obsadziła temat powstania; gdy chcemy pomyśleć przeszłość bez niego, okazuje się silniejsze, przebija się przez alternatywną opowieść, jak pojawiająca się bez przyczyny w powieści dziura w murze czy rana w brzuchu. Powstanie zwycięża, to znaczy jego klęski nie da się pominąć.

Widmo warsztatu

Właściwie za mocną stronę Widm uważam ich część wizyjną, fantastyczną, niesamowitą. Niby rozdwojona rzeczywistość – tu codzienna, tam oniryczna, koszmarna – jest w udany sposób scalona; widma w Widmach są dotykalne, wrażenie zagubienia w tracącym zrozumiałość świecie opisane pomysłowo i przekonująco. Orbitowski najczęściej chwalony jest za pisarski warsztat, za panowanie – na wieluset stronach – nad przemieszanymi konwencjami, fabułą i językiem. Mam jednak wątpliwości, czy do końca słusznie. Gdy po krótkim wstępie znajdujemy się już w roku 1955 (właściwa akcja powieści), następuje bardzo rozciągnięta ekspozycja bohaterów i ich relacji, całkiem ciekawa, choć dzieje się w niej raczej niewiele. Potem coraz czytelniejsza staje się prosta technika narracyjna – mamy trzy grupy postaci, między którymi przerzuca się autor, aby uniknąć wrażenia monotonii (bo choć akcja na pozór przyspiesza, ich działania, jak się wydaje, są dość podobne, natomiast do niczego nie prowadzą). Wreszcie gdzieś daleko za połową książki formuje się klasyczny quest, w którym bohaterowie poszukują tajemniczego przedmiotu, aby ocalić świat. Widzę tu nie tyle doskonałe opanowanie form, ale szwy i podpieranie się schematami, a także pewne ubytki techniki narracyjnej.

Tego łatwo się czepiać, gdzie indziej napotykam jednak na problem. W książce Orbitowskiego musiało się oczywiście znaleźć nawiązanie do słynnego wiersza Szymborskiej o alternatywnych losach Baczyńskiego (skrupulatnie zresztą wskazane czytelnikowi) – zrobił on z niego nawet, jak sądzę, zwornik historii bohatera. Pastisz utworu W biały dzień (zatytułowany pomysłowo W czarny dzień) pojawia się jako wiersz ocalałego poety, który w profetycznych majakach widzi swój inny, znany nam dobrze los – Ktoś na progu krzyknąłby/ „Jezus Maria, Krzysiek dostał”/ I nic dziwnego w tym nie byłoby/ że on leży i kopie ziemię/ I kona pospiesznie, jakby świat się kończył.

Moje pytanie brzmi: czy ten wiersz jest tak zły dlatego, że w świecie Widm, bez powstania, Baczyński stałby się koszmarnie słabym poetą, czy też dlatego, że poezji nie umie pisać Łukasz Orbitowski? I dalej – czy drętwe dialogi i niezborne relacje bohaterów to znak ich chwiejnej kondycji, czy po prostu tego, że zostali oni źle napisani? To samo, gdy zastanawiam się, dlaczego kobiety w książce Orbitowskiego spędzają połowę swego czasu na myciu męskich protagonistów albo dlaczego wszystkie (liczne) opisy ran głowy (czy raczej głów) tak się przypominają. I coraz bardziej przesuwam się w stronę braku zaufania. Załóżmy, że nie doszło do powstania, do zburzenia Warszawy, do śmierci poety. I co? I nic. Do napisania naprawdę dobrej, dopracowanej i domyślanej do końca powieści nie doszło również.


Łukasz Orbitowski, Widma
WL, 2012