Cosa Bravę, choć jej lider – Fred Frith – nazywa kapelę „rockową”, pokrewieństwo łączy raczej z jazzowymi combami, w których podobne zestawienia muzycznych osobowości są na porządku dziennym. Po Massacre, Art Bears, Keep the Dog (w którym, zresztą, wcześniej niż w Cosa Bravie, pojawiła się Zeena Parkins), Skeleton Crew, Frith ponownie postawił na zespół złożony z profesjonalnych marzycieli. Sam posiada w dorobku co najmniej 50 albumów, doświadczenie zdobyte z Cosa Bravą (debiutancki album Ragged Atlas ukazał się w 2010 roku) traktuje jednak jako nad wyraz wzbogacające. To niepowtarzalny diariusz wrażeń, do którego wydany w 2012 roku The Letter dodaje kolejny, intrygujący rozdział.

Zaczyna się wzbudzeniem i „wylewną” partią skrzypiec Carli Kihlstedt. Dwuminutowa klamra zatytułowana Soul of the Machine zaprasza do słuchania i każe się żegnać z płytą. W oderwaniu od listy utworów trudno je od siebie odróżnić. A zatem The Letter należałoby słuchać w kółko? Najwyraźniej muzycy odkryli złoty środek, długością albumu nieznacznie przekraczając 60 minut. Brzmienie Ragged Atlas, rozładowujące rockową werwę jazzowym meandrowaniem i folkowym upierzeniem, na „The Letter” obudowane zostaje warstwą, odczuwalnego szczególnie w końcowym Common Sense, wdzięku. The Eyjafjallajökull Tango, po dwuminutowej błogości wstępu, wprowadza szarpany, skoczny rytm. Jak w tangu, pełno tu nagłych zwrotów, ale i wtrętów, pobocznych wątków, pokroju partii dzwonków.


Niemal każdy z muzyków biorących udział w projekcie (Zeena Parkins, Carla Kihlstedt, Matthias Bossi, Fred Frith, Shahzad Ismaily i The Norman Conquest) posiada podobne podejście do twórczości – akademickie wykształcenie popchnęło ich w przeciwnym kierunku, ku muzyce spontanicznej, improwizowanej. Frith przyznaje w wywiadach, że trudno mu zagrać cokolwiek z pamięci. Za każdym razem, gdy sięga po gitarę, powstaje nowy utwór. Eksperyment staje się ekscytujący, gdy nie idzie po myśli. Tradycja europejskiego free jazzu – chłodniejszego, bardziej wyrachowanego niż uduchowiony tumult Coltrane’a i Colemana – przez gitarzystę rozwijana była jeszcze na studiach, w macierzystej formacji Henry Cow. Co zatem czyni Cosa Bravę tak wyjątkową? Brzmienie, będące wypadkową kompozytorskiej pomysłowości Fritha, żywiołowych partii Kihlstedt i manipulacji dźwiękiem dokonywanych przez The Normand Conquest.

Sesje do albumu odbywały się w dwóch podejściach – w czerwcu 2010 roku powstała większość materiału, resztę przygotowano w sierpniu 2011. Kompozycje później zdają się już bardziej nastawione na wokalizy, skonstruowane z myślą o słowach. The Wedding, Slings and Arrows czy też For Lars Hollmer pozwalają na rozkręcenie się sekstetowi smyczkowemu w klezmerski jazzband. Po „tangu” następują dwie „piosenki” – Drowning nagrany w drugiej turze, z agresywnym wstępem poprzedzającym wołanie „tonę, ja tonę”, oraz tytułowy The Letter, który wykorzystuje odgłosy stukania na maszynie. Jowialność pierwszego albumu gdzieś wyparowuje, ale nie warto za nią tęsknić. I tu przecież słychać, jak dobrze przebiega komunikacja pomiędzy muzykami. Slings and Arrows rozpoczynają kosmiczne manipulacje dźwiękowe, stopniowo ustępujące miejsca zrywnemu tematowi skrzypiec, gitarze i instrumentom perkusyjnym; wolne pasaże Carli Kihlstedt rozciągają siatkę bezpieczeństwa pod rozpoczynającym się w piątej minucie tętentem bębnów i przelatującym pomiędzy kanałami rojem elektronicznych trzasków. „Jitters” mogłoby z powodzeniem trafić na płytę Moonchild Trio Johna Zorna. Złowieszcza zagrywka Fritha i organy Zeeny Parkins brzmią jak pożyczone z filmu o wampirach. Wszystko poprzedza ciekawy efekt, który kojarzyć się może z półsekundowym samplem, powtarzanym w kółko. Drugą część rozpoczyna piękny i zadumany dźwięk skrzypiec, przechodzący w „wyjąkany” marsz na cześć zmarłego przed kilkoma laty akordeonisty, Larsa Hollmera. W ten sposób album przygotowuje się na finałowy Common Sense. Na początek wokaliza, nucenie; na koniec gwizdanie niefrasobliwej melodii. Aranżacja urozmaica – nie wymusza obecności wszystkich instrumentów, które dołączają się stopniowo. Krok wprzód, dwa kroki w tył. Nieregularny walczyk dociera do crescenda historii, śpiewanej łamiącym się głosem Fritha i odmierzanej coraz mocniejszymi akcentami gitary. Kończy się bez słów, nutą wygwizdaną z lekkim rozrzewnieniem – gdy już opadnie kurz. Kiedy druga odsłona „Soul of the Machine” zatoczy koło, The Letter, jak wcześniej „Ragged Atlas”, zaszczepi u słuchacza chęć, by rozpocząć taniec od nowa.

Już przy okazji omawiania Ragged Atlas, Fred Frith stwierdził, że Cosa Brava to „plemię” nomadów, którego kulturę tworzą opowieści – formujące się w akcie mówienia: historie z dzieciństwa, relacje z drogi, diariusze muzycznych odkryć. „The Letter” aktualizuje tę korespondencję ze spragnionym relacji słuchaczem. Istotne w niej jest wrażenie ulotności – „teraz”, które przemija, a jednak zarejestrowano je na płycie. Organiczno-mechaniczny paradoks, duch w maszynie rockowej energii, której przewodzi nie gitara, a skrzypce i akordeon. Oto nowi bohaterowie podróży rozpoczętej przez Freda Fritha ponad cztery dekady temu. Nawet jeżeli nie dotarł wciąż do celu, ma się dobrze, skoro przysyła z niej, takie jak ten, listy.


Cosa Brava, The Letter
Intakt Records, 2012