To, co w La Mission powinno być ciekawe, czyli relacje ojciec-syn w bardzo specyficznej społeczności hołdującej kultowi macho, zostaje sprowadzone do kilku wyświechtanych komunałów. Jeden myśli, że homoseksualizm syna jest karą za jego grzechy, a drugi pragnie akceptacji, którą nota bene znajduje u przyjaciół wyrodnego rodzica. I właściwie na tym koniec, Che w żaden sposób nie ewoluuje, a jedynie próbuje udawać, że wszystko jest po staremu. I taką wersję moglibyśmy nawet zaakceptować, bo mimo iż narracyjnie nudna, to jednak życiowa. Bratt postanawia jednak wymigać się z rozwijania postaci, stawiając tezę, że akceptacja orientacji seksualnej syna może dokonać się wyłącznie przez iluminację, gdy bohater stoi w deszczu.
La Mission miał być filmem o złożoności relacji międzyludzkich w bardzo hermetycznej dzielnicy San Francisco. Okazał się pochwałą powolnej jazdy samochodem i mało atrakcyjnym wizualnie poematem na cześć przechadzania się. Gdy tę mieszankę doprawimy czerstwym dialogiem, kompletnym brakiem rytmu i absencją psychologicznej wiarygodności postaci, otrzymamy film, który nie dość, że nudzi, to jeszcze bezczelnie popada w samouwielbienie, napawając się każdą źle zmontowaną sceną, złożoną z kiepskich ujęć.
W nieco inny, zdecydowanie bardziej ponury nastrój, wprowadzić może widzów dokument Rosy von Praunheima Chłopcy z dworca Zoo.
Mimo że film von Praunheima nie jest dopracowany, to stanowi ważny głos w debacie na temat prostytucji. Bohaterowie bez skrępowania opowiadają w nim co, za ile i dlaczego robili (niektórzy nadal robią) w przejściach dworca. Nie ma w nich rezygnacji, użalania się nad sobą ani pretensji do kogokolwiek. Życie dało im mocno popalić, gdy byli jeszcze bardzo młodzi, ale urzekająca jest ich wola zmieniania swojego losu na lepszy. Z drugiej jednak strony przerażać może ogrom zniszczeń psychicznych, jakich doświadczyli. Trudno jest wyobrazić sobie co musi przechodzić chłopak, który przez 18 lat swojego życia był sprzedawany przez szajkę pedofilów i po latach doświadcza wszystkich wypartych wspomnień ze zdwojoną siłą. Mrożą krew w żyłach historie o rodzicach torturujących swoje dzieci. Niepokoi beztroska klientów, widzących samych siebie jako rodzaj wybawienia dla prostytuujących się chłopców.
Najbardziej jednak szokuje szybki rozwój biznesu skupionego wokół usług seksualnych oferowanych przez nieletnich. W okolicach dworca Zoo jak grzyby po deszczu powstawały kina pornograficzne, sex shopy, bary i inne przybytki oferujące kabiny lub pokoje, do których klienci zabierali chłopców. Brak skrupułów sprawił, że dworzec zmienił się w seksualny super market, gdzie można było nabyć dzieci i młodzież w każdym niemal wieku. Mimo że Chłopcy z dworca Zoo skupiają się na konkretnych przypadkach i indywidualnych przeżyciach, to jednak mimochodem przemycają tę ponurą prawdę o dorosłych, którzy zarabiając na prostytucji młodych ludzi, postrzegają się jednocześnie jako żandarmów całego procederu, dbających o sprawny przepływ kapitału.
Ciekawostką tegorocznego festiwalu był natomiast film Wilhelma Dieterle’a Sex in Chains z 1928 roku. Jako tzw. „film uświadamiający” posiada on wyraźnie zaznaczoną tezę, pod którą skrojona jest fabuła. Opowiada o młodym małżeństwie, któremu pod względem finansowym nie wiedzie się najlepiej. Ona musi podjąć pracę, w której narażona zostanie na zaczepki podchmielonych klientów. On zostaje domokrążcą, sprzedającym odkurzacze. I być może wszystko powoli zmierzałoby ku lepszemu, gdyby Franz Sommer (Wilhelm Dieterle) nie poszedł do więzienia za pobicie mężczyzny, który obcesowo zalecał się do Helene (Mary Johnson). W tym momencie film z taniego melodramatu zmienia się w kuriozalną krytykę systemu więziennictwa, który nie dopuszczając do seksualnych odwiedzin, pcha osadzonych do samobójstw lub, co gorsza, homoseksualizmu. Nie zobaczymy tu jednak scen jak z Un chant d'amour Geneta, a tym bardziej nie doświadczymy wątków, które później pojawią się w jego prozie. Więźniowie w Sex in Chains są bandą napalonych i nieporadnych dzieciaków, którym do głowy nawet nie przyjdzie rozładowanie napięcia za pomocą masturbacji. Wolą nie spać i umierać z tęsknoty za intymnymi częściami żon, które na wolności nieuchronnie wikłać się będą w romanse.
I właściwie na tym kończy się teza filmu: więźniowie muszą mieć możliwość uprawiania seksu z kobietami, bo inaczej zapałają miłością do kolegów z celi. Film zwieńczony jest oczywiście zbiorowym samobójstwem małżonków, którzy nie mogą żyć z faktem popełnienia tak „straszliwych” wykroczeń przeciwko zdrowemu społeczeństwu. Trzeba jednak przyznać Dieterlemu, że pod względem formy wyciągnął z tej historii ile się dało. Nakładane zdjęcia, przyzwoity montaż i stosowanie różnych tricków, przywołujących czasy Georgesa Mélièsa, sprawia, że Sex in Chains jest nieco bardziej rozbudowany dramaturgicznie niż inne Sittenfilme.
Zakończony już przegląd filmów o inności dowodzi, że upadają kolejne bastiony, w których temat homoseksualności pozostaje nietknięty. Pokazuje też, że warto jest sięgać w przeszłość, do dzieł propagandowych, wymierzonych w gejów i lesbijki, choćby po to, by móc ocenić co od tamtego czasu zmieniło się w społecznym postrzeganiu innych. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że na przyszłorocznej edycji festiwalu zobaczymy jeszcze więcej optymistycznych obrazów, dowodzących tego, że tematyka emancypacyjna nie jest już tą najbardziej popularną w filmach queerowych.
Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.
Przeczytaj także:
Homofobia na Bałkanach (Parada)
Młody człowiek i morze banału (Morze Północne, Texas)
5. O Miłości Między Innymi: Śmierć – ostoja egalitaryzmu