Najsłabszym filmem przeglądu okazał się wręcz karykaturalnie nieudany La Mission Petera Bratta. Rzadko zdarza się, by obraz tak dosadnie masturbował się samym faktem swojego istnienia. Nieznośnie długie sceny jazdy samochodem, przechadzania się po chodniku i uśmiechania się do wszystkiego wokół sprawiają, że trwa on dwie godziny, a treści jest w nim na kilka minut. Dodatkowo wszystkie wątki pozostają niedomknięte, ale nie po to, by widza w jakiś sposób zaintrygować. Jedyne, co mogło się tu udać, to próba analizy wzorców męskości, występujących w środowiskach byłych gangsterów. Niestety, Bratt poległ i na tym polu, konstruując trzy wyraziste postaci i całkowicie zaniedbując resztę. Che Rivera (fatalny Benjamin Bratt) jest znanym w okolicy kierowcą autobusu. W przeszłości dokonywał rozbojów, pił i angażował się w działania gangów, ale obecnie stara się być przykładnym ojcem i dobrym sąsiadem (przynajmniej dla niektórych). Maska dobrego rodzica spada jednak, gdy dowiaduje się, że jego syn Jes (Jeremy Ray Valdez) jest mocno zakochany w innym chłopaku. Dalsza część opiera się już tylko na sinusoidzie emocjonalnej Che i na krótkim wątku romansowym średniej jakości.

To, co w La Mission powinno być ciekawe, czyli relacje ojciec-syn w bardzo specyficznej społeczności hołdującej kultowi macho, zostaje sprowadzone do kilku wyświechtanych komunałów. Jeden myśli, że homoseksualizm syna jest karą za jego grzechy, a drugi pragnie akceptacji, którą nota bene znajduje u przyjaciół wyrodnego rodzica. I właściwie na tym koniec, Che w żaden sposób nie ewoluuje, a jedynie próbuje udawać, że wszystko jest po staremu. I taką wersję moglibyśmy nawet zaakceptować, bo mimo iż narracyjnie nudna, to jednak życiowa. Bratt postanawia jednak wymigać się z rozwijania postaci, stawiając tezę, że akceptacja orientacji seksualnej syna może dokonać się wyłącznie przez iluminację, gdy bohater stoi w deszczu.

La Mission
miał być filmem o złożoności relacji międzyludzkich w bardzo hermetycznej dzielnicy San Francisco. Okazał się pochwałą powolnej jazdy samochodem i mało atrakcyjnym wizualnie poematem na cześć przechadzania się. Gdy tę mieszankę doprawimy czerstwym dialogiem, kompletnym brakiem rytmu i absencją psychologicznej wiarygodności postaci, otrzymamy film, który nie dość, że nudzi, to jeszcze bezczelnie popada w samouwielbienie, napawając się każdą źle zmontowaną sceną, złożoną z kiepskich ujęć.

W nieco inny, zdecydowanie bardziej ponury nastrój, wprowadzić może widzów dokument Rosy von Praunheima Chłopcy z dworca Zoo.
Reżyser śledzi w nim losy kilku mężczyzn, którzy w różnych okolicznościach zaczęli handlować swoim ciałem na tytułowym dworcu. Każdy, kto pamięta historię Christiane F. z My, dzieci z dworca Zoo, może sobie wyobrazić skalę nieszczęść, na które narażeni byli bardzo młodzi chłopcy, nieposiadający dachu nad głową, często uzależnieni od wszelkiego rodzaju narkotyków.

Mimo że film von Praunheima nie jest dopracowany, to stanowi ważny głos w debacie na temat prostytucji. Bohaterowie bez skrępowania opowiadają w nim co, za ile i dlaczego robili (niektórzy nadal robią) w przejściach dworca. Nie ma w nich rezygnacji, użalania się nad sobą ani pretensji do kogokolwiek. Życie dało im mocno popalić, gdy byli jeszcze bardzo młodzi, ale urzekająca jest ich wola zmieniania swojego losu na lepszy. Z drugiej jednak strony przerażać może ogrom zniszczeń psychicznych, jakich doświadczyli. Trudno jest wyobrazić sobie co musi przechodzić chłopak, który przez 18 lat swojego życia był sprzedawany przez szajkę pedofilów i po latach doświadcza wszystkich wypartych wspomnień ze zdwojoną siłą. Mrożą krew w żyłach historie o rodzicach torturujących swoje dzieci. Niepokoi beztroska klientów, widzących samych siebie jako rodzaj wybawienia dla prostytuujących się chłopców.

Najbardziej jednak szokuje szybki rozwój biznesu skupionego wokół usług seksualnych oferowanych przez nieletnich. W okolicach dworca Zoo jak grzyby po deszczu powstawały kina pornograficzne, sex shopy, bary i inne przybytki oferujące kabiny lub pokoje, do których klienci zabierali chłopców. Brak skrupułów sprawił, że dworzec zmienił się w seksualny super market, gdzie można było nabyć dzieci i młodzież w każdym niemal wieku. Mimo że Chłopcy z dworca Zoo skupiają się na konkretnych przypadkach i indywidualnych przeżyciach, to jednak mimochodem przemycają tę ponurą prawdę o dorosłych, którzy zarabiając na prostytucji młodych ludzi, postrzegają się jednocześnie jako żandarmów całego procederu, dbających o sprawny przepływ kapitału.

Ciekawostką tegorocznego festiwalu był natomiast film Wilhelma Dieterle’a Sex in Chains z 1928 roku. Jako tzw. „film uświadamiający” posiada on wyraźnie zaznaczoną tezę, pod którą skrojona jest fabuła. Opowiada o młodym małżeństwie, któremu pod względem finansowym nie wiedzie się najlepiej. Ona musi podjąć pracę, w której narażona zostanie na zaczepki podchmielonych klientów. On zostaje domokrążcą, sprzedającym odkurzacze. I być może wszystko powoli zmierzałoby ku lepszemu, gdyby Franz Sommer (Wilhelm Dieterle) nie poszedł do więzienia za pobicie mężczyzny, który obcesowo zalecał się do Helene (Mary Johnson). W tym momencie film z taniego melodramatu zmienia się w kuriozalną krytykę systemu więziennictwa, który nie dopuszczając do seksualnych odwiedzin, pcha osadzonych do samobójstw lub, co gorsza, homoseksualizmu. Nie zobaczymy tu jednak scen jak z Un chant d'amour Geneta, a tym bardziej nie doświadczymy wątków, które później pojawią się w jego prozie. Więźniowie w Sex in Chains są bandą napalonych i nieporadnych dzieciaków, którym do głowy nawet nie przyjdzie rozładowanie napięcia za pomocą masturbacji. Wolą nie spać i umierać z tęsknoty za intymnymi częściami żon, które na wolności nieuchronnie wikłać się będą w romanse.

I właściwie na tym kończy się teza filmu: więźniowie muszą mieć możliwość uprawiania seksu z kobietami, bo inaczej zapałają miłością do kolegów z celi. Film zwieńczony jest oczywiście zbiorowym samobójstwem małżonków, którzy nie mogą żyć z faktem popełnienia tak „straszliwych” wykroczeń przeciwko zdrowemu społeczeństwu. Trzeba jednak przyznać Dieterlemu, że pod względem formy wyciągnął z tej historii ile się dało. Nakładane zdjęcia, przyzwoity montaż i stosowanie różnych tricków, przywołujących czasy Georgesa Mélièsa, sprawia, że Sex in Chains jest nieco bardziej rozbudowany dramaturgicznie niż inne Sittenfilme.

Zakończony już przegląd filmów o inności dowodzi, że upadają kolejne bastiony, w których temat homoseksualności pozostaje nietknięty. Pokazuje też, że warto jest sięgać w przeszłość, do dzieł propagandowych, wymierzonych w gejów i lesbijki, choćby po to, by móc ocenić co od tamtego czasu zmieniło się w społecznym postrzeganiu innych. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że na przyszłorocznej edycji festiwalu zobaczymy jeszcze więcej optymistycznych obrazów, dowodzących tego, że tematyka emancypacyjna nie jest już tą najbardziej popularną w filmach queerowych.



Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.

Przeczytaj także:

Homofobia na Bałkanach (Parada)

Młody człowiek i morze banału (Morze Północne, Texas)

5. O Miłości Między Innymi: Śmierć – ostoja egalitaryzmu