W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".
Wygląda na to, że w konkursie głównym canneńskiego festiwalu wreszcie nastąpił długo oczekiwany przełom. Na horyzoncie powoli pojawiają się pierwsi poważni kandydaci do Złotej Palmy. Wśród nich wielokrotnie nagradzany w Cannes austriacki reżyser Michael Haneke, którego znakomite „Love” zdaje się być faworytem sporej części międzynarodowej krytyki. Kto wie, czy czarnym koniem nie okaże się przypadkiem Abbas Kiarostami, który zaprezentował skromny, ale niezwykle wysmakowany stylistycznie obraz „Like Someone in Love”.
Haneke i Kiarostami opowiadają o tym samym uczuciu, ale czynią to w sposób kompletnie odmienny, pobudzając u widza zupełnie inne struny emocji. Austriak kreśli obraz pełnej oddania miłości totalnej, która swój wyraz znajduje w końcowym dramatycznym akcie, jakiego dopuszcza się bohater. Twórca z Iranu stan miłosnego upojenia przedstawia raczej jako niewinną (choć jak się okazuje do czasu!) grę, na planszy której wdzięcznie porusza się ledwie trójka bohaterów. W osobach doświadczonego pisarza w podeszłym wieku oraz młodej dziewczyny do towarzystwa i jej zazdrosnego chłopaka przedstawia on, momentami wywołując u widza uśmiech, a chwilami zadumę, konfrontację dwóch światów, sposobów myślenia, recepcji tego, czym jest miłość.
U Haneke jest zgoła inaczej.
Tutaj od początku wszystko do siebie pasuje. Trudno wyobrazić sobie bardziej szczęśliwych ludzi niż dwójka głównych bohaterów: osiemdziesięcioletnie małżeństwo Anne i Georgesa. Obok wspólnego życia dzielą także wielką pasję, jaką jest muzyka (co ciekawe, ścieżka dźwiękowa filmu sprowadza się niemal wyłącznie do utworów, których słuchają). Początkową sielankę – zupełnie niepodobną do tonu Haneke – gwałtownie burzy niewinne wydarzenie, mające swoje poważne konsekwencje. Kobieta dostaje wylewu, w wyniku nieudanej operacji zostaje częściowo sparaliżowana. Życie Anne i Georgesa zmienia się nieodwracalnie, a reżyser coraz odważniej zaczyna stawiać pytania o kolejne granice uczucia.
Nie wychodząc z kamerą poza cztery ściany mieszkania i włączając do historii jeszcze jedną osobę (córkę gra Isabelle Huppert), za pomocą wielu sugestywnych zbliżeń obrazuje nie tylko fizyczną, ale przede wszystkim mentalną przemianę bohaterów. Od radości życia, przez dojmujące współczucie, po finalny akt przemocy, który przedstawia raczej jako dowód ostatecznego oddania, aniżeli zbrodnię. Tym samym austriacki reżyser powraca do kwestii, które interesują go od dawna. Miarą filmu Haneke są także dwie fantastyczne role. Wielkie gwiazdy francuskiego kina sprzed lat – Emmanuelle Riva (niezapomniana Elle z Hiroszima, moja miłość Alaina Resnaisa) i Jean-Louis Trintignant (powrócił na ekran po blisko 10-letniej przerwie) za pomocą ascetycznych środków stworzyli kreacje, o których trudno będzie zapomnieć, nawet na długo po projekcji.