Kiedy Moran opadł z sił, zaczął się bać swoich córek. Ten potężny niegdyś mężczyzna tak mocno wrósł w ich życie, że mimo własnych posad, małżeństw, dzieci i domów w Dublinie i Londynie, w istocie nigdy nie opuściły Great Meadow. Tym zdaniem trzecioosobowa narracja przenosi czytelnika na irlandzką prowincję lat 50. XX wieku i nakreśla główne problemy powieści, którymi są lęk, dominacja i emocjonalne uzależnienie. Trzy dorosłe kobiety odwiedzają rodzinny dom, by tam razem z macochą doglądać i zabawiać umierającego ojca. Sytuacja z pozoru naturalna, ale specyficzne dialogi – asekuracyjne, pełne napięcia i podejrzanie przesadnych szacunku i troski – stopniowo ujawniają odciśnięte na rodzinie piętno. Dopiero jednak stanowiąca większą część książki retrospekcja, uruchomiona przez wspomnienie obchodzonego w domu święta, odkrywa przed czytelnikiem złożoną patologię relacji pomiędzy domownikami.

Michael Moran jest bohaterem wojennym – dowodził niewielkim oddziałem podczas wojny o niepodległość Irlandii i nie do końca potrafi odnaleźć się w czasach stabilizacji. Z początku może przypominać popularną postać byłego wojskowego, który do tego stopnia przywiązał się do porządku i dyscypliny, że swój dom traktuje jak koszary, a domowników musztruje jak mało rozgarniętych rekrutów. Książka Johna McGaherna nie opiera się jednak na tak prostym schemacie: to wnikliwe studium toksycznych relacji w patriarchalnej rodzinie, które eksponuje skomplikowane stosunki między postaciami – tę mieszankę emocjonalnego uzależnienia, miłości, nienawiści i strachu – i utrudnia ich jednoznaczną ocenę. Służy temu obiektywizująca narracja, która z empatią traktuje wszystkich bohaterów, pokazując ich punkt widzenia, słabości i motywacje.

Moran i Rose – jego druga żona – wychowują trzy prawie dorosłe córki i młodszego syna. Jest jeszcze starszy syn, ale jego nie zastajemy w domu na podwójnej prowincji – w oddaleniu nie tylko od miasta, ale i od najbliższych zabudowań – bo zdążył już znienawidzić swojego ojca i opuścić Irlandię.
To odosobnienie pozwala Moranowi trzymać zewnętrzny świat na dystans – ten dumny i silny, wydawałoby się, człowiek czuje ze strony przemian społeczno-kulturowych zagrożenie i reaguje eskapistycznie. Czyni ze swojego domu ostatni bastion świata, o który niegdyś walczył, i tam narzuca własne zasady. Dla mnie – mówi –  (…) wojna to najlepszy okres w życiu. Potem wszystko straciło klarowność. Myślę, że nigdy nie udało mi się do końca połapać, co i jak. Morana poznajemy nie tylko jako tyrana, ale też jako człowieka przegranego, którego świat legł w gruzach. Jest zgorzkniały i sfrustrowany, bo żyje nie w takiej Irlandii, jaką sobie wymarzył, czuje, że dla współczesnej władzy jest nikim i nawet wśród lokalnej społeczności nie cieszy się szacunkiem.

Przed współczesnością, której nie może zaakceptować, Moran ucieka w głąb siebie, stopniowo zamykając się we własnym gniewie, dumie i egoizmie. Czuł, że jeśli wszystkich nie zdominuje, to przepadnie. To ciągłe podkreślanie własnej przewagi wskazuje na to, co stara się pod nią ukryć: strach i poczucie zagubienia. Nie mając już żadnego wpływu na kraj, postanowił zorganizować swoje życie wyłącznie wokół rodziny, którą nazywa własnym wojskiem. Przemocą, pogardą i psychicznym terrorem chce ustanowić w swoim domu idealną Irlandię i w jakimś stopniu mu się to udaje. Czy jest tyranem? Niewątpliwie. Ale nie ma też wątpliwości, że na swój egoistyczny sposób kocha swoją rodzinę. Jak mówi dzieciom: Nigdy nie skrzywdziłbym żadnego członka mojej rodziny. Robiłem tylko to, co moim zdaniem leżało w waszym interesie. Mogłem się czasem mylić, ale zawsze chodziło mi wyłącznie o wasze dobro.

Perspektywa jego córek problematyzuje oczywiście to rozumienie krzywdy i dobra. Hołdując zasadzie ora et labora, Moran skutecznie podciął skrzydła bardzo zdolnym dzieciom, uniemożliwiając im pójście na studia i realizację wszelkich ambitniejszych planów. Choć podkreśla, że w jego rodzinie wszyscy są równi, męski szowinizm sprawia, że synów, mimo ich buntu, darzy większym szacunkiem niż stłamszone, zastraszone i potulne dziewczęta i żonę. Po latach strachu przed kolejnymi wybuchami agresji domownicy nauczyli się być niewidoczni. Córki drętwieją i milkną, kiedy wchodzi Moran; dla bezpieczeństwa (…) starały się schodzić mu z drogi. Jeśli musiały zostać w kuchni, krążyły po niej jak cienie. Tylko przerażone spojrzenia rzucane w stronę Morana, kiedy coś upuściły albo czymś stuknęły, zdradzały, ile wysiłku i napięcia kosztowało je bezszelestne prześlizgiwanie się wokół niego.

Atmosfera panująca w domu udziela się czytelnikowi – lekturze towarzyszy nieustannie napięcie, bo w każdej chwili może dojść do katastrofy. Wesołe i niejednokrotnie rozczulające sceny zawsze podszyte są niepokojem, ponieważ dobrze wiemy, że spokój w tej rodzinie stanowi preludium do awantury szczególnie dotkliwej, bo wybuchającej znienacka. Zgoda kobiet na życie w takiej atmosferze zupełnie nie dziwi – niezdolne do buntu, a nauczone, że rodzina jest święta, racjonalizują patologiczny układ, w którym się znalazły. Łączyło je przekonanie, że rodzina z natury rzeczy stanowi jedność. Razem tworzyli świat sam w sobie i razem mogli stawić czoło zewnętrznemu światu. (…) Były gotowe zgodzić się na wszystko, byle tylko zachować poczucie przynależności. Ich pokora doprowadza w końcu do tego, że usprawiedliwiają Morana, biorą jego winy na siebie i starają się zniknąć, przekonane, że prowokują jego gniew. McGahern precyzyjnie ujawnia psychologiczne mechanizmy rządzące patriarchatem, który najpierw łamie niezależność kobiet, by później zmusić je do uznania swoich zasad za własne. Pod presją przemocy i ze strachu przed poczuciem życiowej porażki kobiety nie tylko godzą się na taki los, ale też dostrzegają w nim pewien porządek i wartość, stając się tym samym podporą dla męskiej dominacji.

Domownicy często w szczerym podekscytowaniu powtarzają, że tatuś jest cudowny i kochany, ale Moran nie musiał się bardzo starać. Nauczyły się akceptować jego humory; wystarczyło, by nie wpadł w furię, i już były szczęśliwe, reagowały niezmierną wdzięcznością na najmniejszy objaw dobrej woli, na traktowanie, jakie z trudem by zniosły ze strony kogoś równego sobie. Ta patologiczna miłość – osobliwa i wymierzona przeciw zewnętrznemu światu – nie pozwala rodzinie się rozpaść i daje kobietom dla nich tylko jasne poczucie, że tworzą coś szczególnie wartościowego – co tylko podtrzymuje patriarchat. Związek miłości, strachu i pokory łączy je tajemniczą więzią, bo tylko one wiedzą, co robić, by utrzymać rodzinę w równowadze i nie prowokować gniewu Morana. To szczególna wiedza przekazywana w tej rodzinie między niewiastami i potwierdzana we fragmentach kolejnych zdrowasiek, rytualnie odmawianych podczas codziennego wspólnego różańca pod czujnym okiem tatusia. Jakby poprzez tę mantrę miały sprawić, że zawsze będzie tak samo, że ocalą ten dom – spokojne miejsce, gdzie ubiory były konsekwentne, a przemoc ukryta.

Książka McGaherna pokazuje rodzinę stawiającą opór zmieniającemu się światu. To głębokie studium patriarchatu, podtrzymywanego bardziej przez stłamszone kobiety, niż pragnących władzy mężczyzn. Nie jest to agresywna krytyka, ale powieść napisana z dużym współczuciem wobec wszystkich przegranych bohaterów – skrzywdzonych domowym terrorem kobiet i w głębi duszy przerażonego, zupełnie nie rozumiejącego świata Morana. Książka nie jest tylko ilustracją tezy o przemocy patriarchalnej, ale pokazuje to zjawisko w jego skomplikowaniu i nieoczywistości, pokazuje, jak bardzo rodzina może uzależnić i jak trudno się z jej często destrukcyjnych więzów wyswobodzić.


John McGahern, Między niewiastami
przeł. Hanna Pustuła-Lewicka
Czuły Barbarzyńca, 2011