Happy, happy skupia się na Kai, która z początku niebywale irytująca i infantylna, z czasem odkrywa przed nami tajemnicę: jej naiwny optymizm to tylko mechanizm obronny, który wykształciła, odbierając sprzeczne sygnały od męża. Może się wydawać, że jest ona jedną z tych bohaterek, które chcą utrzymać rodzinę razem za wszelką cenę, ale nic z tych rzeczy, ona po prostu udaje, że nie widzi problemów. Jej postępowanie nie jest nakierowane na konkretny cel, jakim mogłoby być polepszenie stosunków z Eirikiem, ale jest ignorowaniem istniejącego status quo. Kiedy mąż mówi, że jest brzydka i gruba, ona nakłada maseczkę i przechodzi na dietę; kiedy nie chce się z nią kochać – zasypia spokojnie, by obudzić się z szerokim uśmiechem. Przyjmuje postawę uległej żony, która cierpi w milczeniu, choć nie dla abstrakcyjnego większego dobra, a dla podtrzymania pozorów.
Gdy bohaterka nawiązuje romans z Sigvem, mamy okazję poznać ją z innej strony.
Reszta bohaterów to też w znacznym stopniu duże dzieci. Gierki w udawanie kogoś kim nie są, skrywanie urazy i niedopuszczanie do siebie myśli, że może jednak nie wszystko jest w porządku, niczym nie różnią się od zabawy w pana i niewolnika, która wypełnia czas ich dzieci. Wszyscy bohaterowie wydają się ignorować fakt istnienia konsekwencji ich poczynań. Nawet tuż przed finałem, kiedy sytuacja jest całkowicie zagmatwana, siadają przy stole i sprawdzają na ile nadal mogą udawać, że wszystko jest po staremu.
Anne Sewitsky zrobiła Happy, happy jako komedię, choć trudno to sobie wyobrazić przy nagromadzeniu tak dużej ilości ludzkich problemów i przywar. Reżyserka wychodzi z tego projektu obronną ręką, ponieważ nie obśmiała swoich bohaterów, mimo że uczyniła ich dość groteskowymi. Humor jest tu raczej subtelny i nie opiera się na prostych gagach, a klimat lekkiej opowieści o miłości tworzą krótkie wstawki, w których czterech mężczyzn w garniturach śpiewa urocze piosenki takie, jak Careless Love. Dzięki temu świat Kai nie jest mrocznym miejscem, gdzie wszyscy nawzajem się oszukują, ale czymś w rodzaju szkoły średniej dla dorosłych. Bohaterowie z lekkim opóźnieniem testują tu swoje preferencje i modele życia, przeżywają ulotne romanse i rozbudzają się seksualnie. Możemy im współczuć, że dzieje się to dopiero na tym etapie ich życia, ale z drugiej strony lepiej późno niż wcale.
Nie ma nic złego w naiwnej radości, dopóki nie staje się ona patologicznym optymizmem, zamazującym obraz rzeczywistości. Może gdyby Kaja wcześniej spojrzała prawdzie w oczy, uniknęłaby wielu rozczarowań. Trudno jest ją jednak winić za próby naiwnego patrzenia na świat, bo są one dowodem na bezkrytyczne zanurzenie się w wizji własnego życia, a to zdarza się każdemu raz na jakiś czas. Doceniony w Sundance Happy, happy nie jest moralizatorski, nie stara się nikogo nawracać na konkretne schematy myślowe, ale w przystępny sposób zwraca uwagę na różnice pomiędzy prawdziwą radością z życia, a tą graną w celu chwilowego poprawienia sobie nastroju.
Happy, happy (Sykt Lykkelig)
reżyseria: Anne Sewitsky
sceanriusz: Ragnhild Tronvoll
zdjęcia: Anna Myking
muzyka: Stein Berge Svendsen
obsada: Agnes Kittelsen, Henrik Rafaelsen, Maibritt Saerens, Joachim Rafaelsen, Oskar Hernæs Brandsø, Ram Shihab Ebedy
kraj: Norwegia
rok: 2010
czas trwania: 85 min
premiera: 1 października 2010 r. (świat), 16 marca 2012r. (Polska)
Vivarto
Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.