Trudno o bardziej ekscentryczny hit boxoffice’ów od hitlerowców i rockmanów. Scena muzyczna lat 80-tych, gitary z obniżonym strojem i depresyjne teksty czołowych zespołów wydają się dziwnym zestawieniem z Intruzem Orsona Wellesa czy Osławioną Alfreda Hitchocka. Właśnie dzięki temu This Must be the Place (w polskim tłumaczeniu Wszystkie odloty Cheyenne'a) jest świetnym materiałem na hit, mogący zagościć dłużej na alternatywnych playlistach. I o to miejsce reżyserowi chodziło.
Cheyenne’a poznajemy w scenerii niepodobnej do zadymionych klubów i dusznych studiów nagraniowych. Te czasy już minęły, a co ważniejsze – przyniosły zysk. Teraz artysta włóczy się, niczym ożywiony mebel, po ogromnej posiadłości z pustym basenem. Z czasów buntu i desperacji pozostał mocny, rozmyty makijaż i fryzura typu „szczotka do pajęczyn”. Stylizowana na Roberta Smitha, lidera The Cure, postać Seana Penna już nie komponuje i nie występuje. Angażuje się za to w bardziej przyziemne działania. Przyjaciółce, a zarazem wiernej fance, pomaga znaleźć chłopaka. Domyka sprawy, jakie pozostawił ojciec. Choć bliska rodzina wciąż się go wypiera, Cheyenne wyrusza w drogę szukając zadośćuczynienia, a może i potwierdzenia haseł, które kiedyś wykrzykiwał ze sceny, o ile kiedykolwiek były czymś więcej niż tylko echem odbijającym się w pustym basenie. W Między miejscami Sofii Coppoli zblazowany aktor nie opuszczał pokoju hotelowego. Artysta w trasie zazwyczaj nie zbacza z autostrad. Cheyenne, z nieodłączną walizką na kółkach, łamie obie zasady, odkrywając Amerykę okiem obcego. Dlatego też w This Must be the Place, podobnie jak w Paryż, Teksas Wendersa, najwięcej o miejscu dowiemy się stojąc z boku i przyglądając się.
Oszałamiające kadry i dezorientujące ujęcia u Sorrentino ukazują alternatywne Stany Zjednoczone, rodem z teledysków Pixies i okładek płyt Sonic Youth.
Nawet jeżeli Wszystkie odloty Cheyenne'a zataczają koło, reżyser porusza się w klasie łyżwiarstwa figurowego. Odwiedzając po latach młodzieńczy bunt pokolenia dojrzewającego w latach 80-tych, widzi ich ideały jako pogorzelisko. Nigdy nie miało przypominać realnej przestrzeni, ale być kryjówką dla zawiedzionych romantyków. Dlatego też podróż Cheyenne’a jest podróżą na zewnątrz. Otwarciem na alternatywne style życia. Młody muzyk, którego bohater słucha w supermarkecie, prosi go o zostanie producentem piosenek kapeli. Drugim biegunem jest David Byrne – muzyk, o którym Cheyenne mówi w samych superlatywach – wciąż ewoluujący, wciąż aktualny.
Przeprowadzenie tak złożonego, filmowego wywodu byłoby zadaniem karkołomnym, gdyby zabrakło w nim aktora zdolnego skupić na sobie uwagę. Sorrentino napisał rolę Cheyenne’a z myślą o Seanie Pennie. Ten stworzył coś niezwykłego. W roli jego żony pojawia się Frances McDormand. Rozpoznamy także Harry’ego Deana Stantona w roli pomysłodawcy walizek na kółkach, a zatem świeckiego guru, jakiego Cheyenne potrzebował. Kiedy dochodzi do ich spotkania w barze szybkiej obsługi, zachwycony i oszołomiony Cheyenne nie potrafi opanować głosu. Pyta więc: Czy wciskasz mi kit?. Jednak to Penn pozostaje gwiazdą. Obciążony „Kissowskim” makijażem, straszący nastoletnie zakupoholiczki, dostarcza Oskarowego występu. „Roztopiony” image weterana New York Dolls, w połączeniu z wiotkim, ledwie słyszalnym głosem, nadaje tej postaci karykaturalny, a przy tym automatycznie zaskarbiający sympatię widza charakter. Jedna z najciekawszych kreacji filmowych zeszłego roku to cień własnej legendy – rozczulającej, gdyż widzimy jak wlecze za sobą nadmiar gumy ze sflaczałego balona.
Muzyka, co zapowiadał już tytuł, rzeczywiście stanowi ważny element. Paolo Sorrentino dołącza tu do grona reżyserów-fanów Talking Heads, takich jak Todd Solondz, dla którego teksty Davida Byrne’a są gwarantem dadaistycznego smaczku w filmie. Włoski reżyser już w Boskim pokazał jak świetnie operuje muzyka popularną. Tam, dla wielu scen, była jak ekskluzywny dodatek. We Wszystkich odlotach Cheyenne'a to muzyka jest filmem. Nie przypadkowo jedna ze scen rozgrywa się na nowojorskim koncercie Byrne’a, w trakcie którego obserwujemy choreografię do pokazanej w całości tytułowej kompozycji. Zaraz po niej obejrzeć możemy jeden z autentycznych projektów muzyka – Playing the Building, w którym artysta przekształcił czynszową ruderę w instrument. Struny podczepione do małych młoteczków uderzały we fragmenty instalacji, mając swój początek w wielkim „krośnie”, starym fortepianie. Połączenia tworzą w centrum sali kokon. Cheyenne, jak owad lgnący do światła, wplątuje się w tę wielobarwną sieć. Kompozycję tytułową usłyszeć można w co najmniej trzech wersjach. Staje się ona także kartą przetargową w porozumieniu dwóch pokoleń. Rozjuszony Cheyenne w jednej ze scen strofuje małego chłopca – …to piosenka Talking Heads, nie Arcade Fire. Masz urojenia!
Gdyby nie słowa, trudno byłoby nam rozpoznać piosenkę Byrne’a. Gdyby nie wątek prześladowcy z obozu zagłady, podróż Cheyenne’a byłaby opowieścią o nieznanej, alternatywnej Ameryce, jakiej nie opisywały czarno-białe teksty wielu zespołów ostatniej dekady Zimnej Wojny. Jego groteskowa maska, jak śmiała interpretacja czyjegoś utworu, na jakiś czas odwróci uwagę od znanego tematu, urozmaicając podróż. Sceptykom pozostanie specyficzny „make-up” Cheyenne’a, niepozwalający przeoczyć tego filmu.
Wszystkie odloty Cheyenne’a (This Must Be The Place)
reżyseria: Paolo Sorrentino
scenariusz: Paolo Sorrentino, Umberto Contarello
zdjęcia: Luca Bigazzi
muzyka: David Byrne
obsada: Sean Penn, Frances McDormand, Judd Hirsch, Shea Whigham, Harry Dean Stanton, Joyce Van Patten i inni
kraje: Włochy, Irlandia, Francja
rok: 2011
czas trwania: 118 min
premiera: 20 maja 2011 r. (świat), 16 marca 2012 r. (Polska)
ITI Cinema
Maciej Stasiowski - rocznik '85 (dobry rocznik), filmoznawca i audiofil. Laureat konkursu na najlepszy tekst krytyczny Kamera Akcja 2011, wyróżniony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka 2010. Rówieśnik wielu wspaniałych longplayów, m.in. "Misplaced Childhood" Marillion i "Hounds of Love" Kate Bush. Nieco spóźniony na pokolenie X i zbyt laicki na pokolenie JP2. Lubi amerykańską prozę spod znaku Kurta Vonneguta i Josepha Hellera.
22.04.2012 15:01 | bartek:
Panie Macieju totalny onanizm wyszedł z tej recenzji. Wiemy, że krytyk zna okładki płyt Sonith Youth, czy też obejrzał "Intruza" Orsona Wellesa czy "Osławioną" Alfreda Hitchocka. Bardzo fajnie. Jednak można sobie zadać pytanie czym jest recenzja i po co ją pisać? W wypadku tego filmu wypadałoby się zastanowić dlaczego tytuł jest taki, a nie inny, jak to się ma do fabuły, dlaczego akurat ten kawałek Talking Heads (akurat całkiem pod względem słownym od większości David B.) Cały ten anturaż jest tylko tłem dla pokazania sensu tej opowieści. Może Pan napisze co autor tego filmu chciał nam powiedzieć. O czym właściwie jest ta historia?