Czy jest coś wspanialszego niż posiadanie własnej opinii na dany temat? Owszem: możliwość głośnego jej wypowiedzenia lub opublikowania i tym samym narażenie się na krytykę innych. Już od ponad dwóch dekad możemy to w Polsce robić, ale nie do końca nauczyliśmy się tego prawa używać. Ciągle ktoś czuje się obrażony, pokrzywdzony i z wydętą wargą idzie poskarżyć się mediom, sądowi lub innej instytucji, która przy odrobinie szczęścia podzieli światopogląd „pokrzywdzonego”. Pytanie tylko – po co to wszystko? W momencie gdy opinia jednej osoby nikogo bezpośrednio nie szykanuje, opiera się na merytorycznej ocenie i pozycji tzw. eksperta, powinniśmy równie merytorycznie na nią odpowiadać lub pozbawieni argumentów – zgodzić się z nią.
Wydawać by się mogło, że ludzie zawodowo tworzący i krytykujący kulturę będą osobami na tyle samoświadomymi, że dyskurs w tym obrębie stanie się nomen omen kulturalny. Niestety, ostatnie kilka dni przyniosło nam wielkie rozczarowanie i o dziwno jego główny trzon znajduje się po stronie twórców, a nie tych, którzy „narzekają za pieniądze” (stwierdzenie zaczerpnięte z komentarzy pod recenzjami), czyli krytyków. Jacek Samojłowicz, producent Kac Wawa grozi Tomaszowi Raczkowi sądem, a Barbara Białowąs, reżyserka Big Love, wpycha się do wszelkich mediów, próbując nam, maluczkim, tłumaczyć wielkość jej filmu. To urocze, że oboje tak mocno wierzą w dobrą jakość swojego produktu, licząc na to, że marzenia o wielkości się spełniają, gdy bardzo tego pragniemy. Problemem jest tu jednak fakt, że napierając na krytyków odbierają im prawo głosu, nie potrafiąc dyskutować merytorycznie i przy okazji obrażając widzów.
Nie mam zamiaru oceniać jakości Kac Wawy i Big Love. Pierwszego nie widziałem, więc nie mam podstaw, a drugi, no cóż, nie chciałbym wdawać się w dyskusję z Barbarą Białowąs, ponieważ w przeciwieństwie do niej nie ukończyłem filmoznawstwa i reżyserii, co zgodnie z jej wypowiedzią, upoważniałoby mnie do oceny.
Internauci jak zwykle odpowiedzieli na to medialne kuriozum najszybciej. Na Facebooku powstała grupa „Kulturoznawcy przepraszają za Barbarę Białowąs”, a Samojłowicz jest wręcz bombardowany krytycznymi uwagami typu: „następnym krokiem będzie pozwanie widzów”; „krytycy szkodzą filmom bardziej niż piraci?” oraz uwagami dotyczącymi żądań odszkodowania, które użytkownicy sieci odczytują jednoznacznie jako bezpodstawne roszczenia i zwykłą chciwość.
Białowąs powiedziała w wywiadzie z Romanem Szczepankiem z Portalu Filmowego: Francuscy nowofalowcy wprawiali również w konsternację branżę oraz szablonowych krytyków filmowych. Ja także dostrzegam, że mój film sprawia, że recenzenci są często bezradni w jego ocenie – nie wiedzą, co tu jest poważne, a co jest tylko zabawą formalną. Czuję, że są kompletnie pogubieni. To prawda, zdecydowanie czuję się zagubiony, gdy reżyserka, która, podkreślam jeszcze raz, ukończyła kulturoznawstwo i reżyserię, więc wie, co mówi (!), porównuje się z Godardem, Truffaut i resztą Nowej Fali (mimo że sam nie uznaję autorytetów bezwzględnych, razi mnie to). Podobnie niedorzecznym argumentem jest mówienie, że gdyby Big Love zrobił Almodówar inaczej zostałby oceniony przez krytyków. Po pierwsze hiszpański reżyser nie zrobił tego filmu, więc gdybanie jest tu nie na miejscu, a po drugie on sam nie raz zebrał baty, choćby za Skórę, w której żyję.
I taki jest to właśnie poziom debaty. Ja jestem tak mądra, że nikt mnie nie rozumie, a krytyk to beze mnie nie będzie miał pracy, więc niech siedzi cicho i podziwia – oto konkluzja wynikająca z wypowiedzi Białowąs. Producent Kac Wawa idzie podobnym tropem. Obwinia Tomasza Raczka za kiepskie wyniki box office’u. W tym rozumowaniu są co najmniej dwa podstawowe błędy. Po pierwsze publiczność tłumnie ruszyła na Wyjazd integracyjny i inne produkty filmopodobne, mimo że zbierały głównie niepochlebne recenzje, więc dlaczego akurat film Karwowskiego tak bardzo ucierpiał finansowo? Po drugie Samojłowicz chyba nieco przecenia wpływ krytyków na oglądalność tego typu produkcji. Widzów nie zniechęciły recenzje Ciacha, ani Listów do M., trudno więc gdybać na temat tego, jak wiele znaczył dla nich wpis Raczka na Facebooku.
Wielka szkoda, że twórcy nie zatrzymają się na chwilę ze swoją szarżą i nie pomyślą o tym dlaczego widzowie bronią teraz krytyków? Czy naprawdę nie przychodzi im do głowy, że publiczność sama wie najlepiej i ma zwyczajnie dość robienia z niej idiotów? To, że kogoś bawią polskie komedie romantyczne i miło spędza przy nich czas, wcale nie oznacza, że jest on w stanie przyjąć każdy dobrze wypromowany produkt. W tej chwili ocena Kac Wawy na Filmwebie to około 1.6 na 10 możliwych gwiazdek (!) i nie sądzę, żeby to Tomasz Raczek miał na to decydujący wpływ.
Z Białowąs sytuacja wygląda nieco inaczej, bo widzowie chętnie przyznawali jej filmowi wyższe oceny. Nie wierzę jednak, że robili z powodu odniesień nowofalowych i wysublimowanej konwencji (które wg reżyserki w filmie są). Ona poczuła się dotknięta recenzją Michała Walkiewicza (i wieloma innymi), więc postanowiła się spotkać i zarzucić go serią nieistotnych szczegółów, rzucić w twarz Schopenhauerem i opowiedzieć o tym, jak bardzo muzyka w jej filmie jest alternatywna. I znowu pytanie – po co to zrobiła? Walkiewicz powiedział, że film powinien bronić się sam i nie potrzebuje reżyserki, która będzie publicznie go dointerpretowywać. I tutaj pies jest pogrzebany.
Nie czuję się kompetentny, aby wypowiadać się na temat natury krytyki filmowej, zwłaszcza, że zrobili to już inni, bardziej doświadczeni. Rozpatruję wydarzenia kilku ostatnich dni na bardzo podstawowym poziomie, ponieważ już na nim fala frustracji niektórych twórców wypełnia studzienki kanalizacyjne. Chciałbym być dumny z polskiej kinematografii, ale teraz, bardziej niż kiedykolwiek, nie widzę w niej potencjału (z drobnymi wyjątkami). Barbara Białowąs i Jacek Samojłowicz poszli o kilka kroków za daleko w publicznym obrażaniu się na krytyków. Mimo że ci drudzy nie są święci i ich także należy przywoływać do porządku, to w tych dwóch przypadkach twórcy, niczym obrażone dzieciaki, poszli na skargę do nauczyciela i tym samym udowodnili, że ich wytwory nie potrafią egzystować w przestrzeni publicznej bez pomocy i nagabywania. To smutne, bardzo smutne i źle wróży naszej kinematografii.
Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.
Przeczytaj także:
Incepcja Badury numer 1. - Jak przetrwać Oscary?