Powrót do przeszłości, który zafundował nam, znany wcześniej jedynie z kiepskich wariacji na temat Jamesa Bonda, Michel Hazanavicius, zmaterializował się ostatniej nocy w Hollywood. Artysta, nominowany aż w 10 kategoriach, zdobył ostatecznie 5 statuetek, w tym za najlepszy film i reżyserię. Mało oryginalny, przereklamowany i głupiutki film o bardzo niesympatycznym megalomanie, któremu wszystko uchodzi na sucho, przekonał do siebie Akademię i szturmem wziął tegoroczne rozdanie. Można się oczywiście cieszyć, że nietypowa, niezależna produkcja została doceniona na komercyjnych salonach, ale mimo to będę rozpaczał z powodu jej nijakości i nikłych wartości, nomen omen, artystycznych.

Kategorie aktorskie również nie przyniosły niespodzianek, poza jedną. Po 17 nominacjach i prawie trzydziestu latach od ostatniej statuetki, Meryl Streep zdobyła Oscara® za pierwszoplanową rolę żeńską. Jest on jak najbardziej zasłużony, choć niekoniecznie należy się jej akurat za Żelazną damę. Chyba nikt nie był zszokowany werdyktem bardziej niż sama laureatka (może poza Michelle Williams, która wyraźnie posmutniała po otwarciu koperty). Streep wygłosiła krótkie i chwilami uroczo autoironiczne przemówienie, które niestety było dużo bardziej zabawne niż żarty recytowane przez Billy’ego Crystala.
Wygrana Dujardina, Plummera i Spencer nikogo nie zdziwiła, a co do zasadności tych decyzji można by się sprzeczać godzinami, lepiej więc życzyć gwieździe Artysty i Służących ról w lepszych filmach na przyszłość.

Nieco zaskakujące okazało się przyznanie statuetek za scenariusze filmom O północy w Paryżu i Spadkobiercy. Każdy z nich ma swoje wady i zalety, ale czy scenariusz był najmocniejszą stroną któregoś z nich? Zdecydowanie nie, zwłaszcza, że konkurowały z dużo lepszymi tekstami. Na pierwszy rzut oka widać, że słowo pisane było w kiepskiej kondycji tego roku, także jeżeli chodzi o samą galę. Czerstwe dowcipy, żenujący żart o długości (w domyśle penisa) w wykonaniu obsady Druhen, występ Cirque du Soleil, który trwał kilkadziesiąt sekund i dokładnie na tyle samo pozostało wrażenie po nim oraz przerywniki w postaci zmontowanych scen z różnych filmów (dobór tytułów nie do końca jest dla mnie jasny) lub fragmentów wywiadów z twórcami opowiadającymi o swoich doświadczeniach z kinem, to wszystko składa się na jedno z najmniej udanych rozdań. Brak polotu w aranżowaniu gali może też potwierdzić fakt, że jedynym mającym przyciągnąć młodszą publiczność pomysłem, na jaki zdobyli się scenarzyści wydarzenia, było przygotowanie klipu z Justinem Bieberem.


W ciemności
Agnieszki Holland nie zostało nagrodzone przez Akademię. Bardzo słusznie, bo był to najsłabszy film w kategorii. Statuetka poszła w ręce Asghara Farhadiego, który zasłużył na nią jak nikt inny w tym roku. Za najlepszy pełnometrażowy film animowany uznano Rango Verbinskiego, a najlepszym dokumentem został sportowy wyciskacz łez Undefeated. Kilka mniej prestiżowych statuetek przypadło Hugo i jego wynalazkowi (w tym za zdjęcia), który powinien był zwyciężyć w tych najważniejszych kategoriach. Nieudana Dziewczyna z tatuażem została doceniona Oscarem® za montaż i jest to wybór wyjątkowo udany, bo dodając do niego świetną Rooney Marę i doskonałą muzykę wymienimy jedyne elementy filmu Finchera, które sprawiają, że nadaje się on do obejrzenia.

Czy Akademia podjęła słuszne decyzje? Moje zdanie jest tu jednoznaczne: w większości wybrała źle, krzywdząco i bez namysłu. Ale ten schemat powtarza się prawie co roku. To, co różni tegoroczne Oscary® od poprzednich gal, to brak jakichkolwiek emocji i najmniejszej motywacji do wykłócania się o swoje racje. Powiedzmy sobie szczerze, Nagroda Akademii ma wartość bardziej sentymentalną niż realnie nobilitującą (chyba że finansowo), ale zawsze była okazją do sprzeczania się o to, który film jest lepszy i dlaczego. W tym roku 90% nominowanych to dzieła tak przeciętne, że aż nie warte dłuższej dysputy. Hugo był lepszy niż Artysta, Spadkobiercy przewyższają Czas wojny, Strasznie głośno, niesamowicie blisko do pięt nie dorasta Drzewu życia. Ale co z tego, skoro żaden z tych filmów nie potrafił mnie przekonać do tego, żebym chciał go bronić?


Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.