Mój tydzień z Marilyn jest adaptacją wspomnień Colina Clarka (Eddie Redmayne), którego oczyma patrzymy na showbiznesowy cyrk rozgrywający się na planie filmowym. Dzięki swoim znajomościom i uporowi zostaje on zatrudniony na planie filmu reżyserowanego przez Sir Laurence’a Oliviera (Kenneth Branagh), w którym główną rolę żeńską ma zagrać nie kto inny, jak najbardziej znana w owym czasie kobieta na świecie – Marilyn Monroe (Michelle Williams). Już sam wstęp do historii wydaje się nawiązywać do lekkich komedii tworzonych ku pokrzepieniu serc, między innymi przez Franka Caprę. Im dalej posuwają się prace nad filmem, tym więcej pojawia się wątków nieco mniej radosnych, bardziej skomplikowanych albo raczej udających takie, ponieważ w ostatecznym rozrachunku ból nie jest tu taki bolesny, a rozczarowania nie rozczarowują tak, jak powinny.

Sama postać Monroe jest w filmie z jednej strony przedstawiona jako kapryśna, zagubiona i wiecznie naćpana duża dziewczynka w dorosłym świecie, a z drugiej jako jej wyobrażenie – ikona, nadkobieta, obiekt fantazji każdego bez wyjątku mężczyzny. Gdybyśmy rozpatrywali film Curtisa w kategoriach realistycznej biografii, to należałoby uznać go za nieudany. Nie wskazuje on bowiem na tragiczne w skutkach elementy życia aktorki, a jedynie wspomina o nich z dość dużą dozą dystansu. Na szczęście jednak Mój tydzień z Marilyn już na pierwszy rzut oka uwypukla swój prawdziwy temat, którym jest blichtr produkcji filmowej oraz jego konfrontacja z rzeczywistością. Wszystko to pokazane jest jednak zgodnie z konwencją starego Hollywood, w którym nawet brak jednoznacznego happy endu, był w jakimś stopniu happy.


Wszystko to sprawia, że film Curtisa pozwala nam rozsiąść się wygodnie w fotelu i bez realnego zaangażowania emocjonalnego rozkoszować się obcowaniem z dziełem w równym stopniu fascynującym fabularnie, co autotematycznym.
Efekt ten jest potęgowany faktem, że całą historię poznajemy za pośrednictwem młodego człowieka zakochanego w kinie, który mogąc bez problemu osiąść na ciepłej, szacownej posadzie w równie szacownej instytucji, wybiera karierę chłopca na posyłki, by być jak najbliżej swego ulubionego medium. Jego niedojrzałość i naiwność pozwala nam patrzeć na ten świat nie okiem eksperta, obeznanego w intertekstualnych nawiązaniach, ale kogoś, kto zwyczajnie fantazjuje o świecie wielkich gwiazd i czerwonych dywanów. Nawet konfrontacja tych wyobrażeń z nieco mniej kolorową rzeczywistością nie może zmienić przekonania o istnieniu jakiegoś innego życia wręcz ociekającego blichtrem.

Reżyser osiągnął ten efekt mądrze dobierając aktorów, którzy grając swoje role, zrobili to ze świadomością dziedzictwa własnego zawodu. Mimo że wszystkie postaci odtworzone są przede wszystkim bardzo poprawnie, to dla integralności całej historii brak oryginalnych interpretacji okazał się zbawienny. Mój tydzień z Marilyn nie tylko próbuje nas zafascynować kinem klasycznym, ale także tłumaczy je współczesnemu widzowi w sposób dla niego całkowicie zrozumiały, wymagając w zamian jedynie odrobiny skupienia i entuzjazmu.

Zdjęcia Bena Smitharda (który podobnie jak Curtis wcześniej pracował głównie dla telewizji) nie są ani wyjątkowo piękne, ani specjalnie odkrywcze, ale są dokładnie takie, jakie powinny być. Styl pozostaje tu z reguły niewidoczny, ale dzięki temu zmiękczony zostaje brak intymności pomiędzy bohaterami i widzem. Obserwowane zdarzenia trafiają do nas w sposób bardzo naturalny, a tym samym osłabiają nasze zapędy interpretacyjne i każą skupić się dokładnie na tym, co widzimy, bez szukania drugiego dna.

Mój tydzień z Marilyn jest filmem niezwykle uroczym. Nie jest dziełem wybitnym, ani nawet bardzo dobrym, ale na pewno wartym polecenia. Sam autotematyzm to trochę za mało, by próbować go za wszelką cenę rozbierać na czynniki pierwsze. Trzeba po prostu go obejrzeć i czerpać z tego jak najwięcej radości. Brakuje w kinie mainstreamowym takich produkcji, które rozleniwią nasz sceptycyzm, pozwalają oddać się całkowicie czynności patrzenia, a przy tym nie obrażą naszej inteligencji. Nie udało się to Służącym, które za bardzo starały się dorzucić do nostalgicznej rozrywki element grzechów przeszłości. Artysta poszedł o krok dalej i stał się rozrywką nieco bardziej intelektualną. Mój tydzień z Marilyn dokładnie wyważył ilość powagi i środków ją niwelujących, stając się uroczą celebracją oglądania – dla tych bardziej i mniej wymagających widzów.



Mój tydzień z Marilyn (My Week with Marilyn)
reżyseria: Simon Curtis
scenariusz: Adrian Hodges
zdjęcia: Ben Smithard
muzyka: Conrad Pope
obsada: Michelle Williams, Eddie Redmayne, Julia Ormond, Kenneth Branagh, Pip Torrens, Emma Watson i inni    
kraj: USA
rok: 2011
czas trwania: 99 min
premiera: 23 listopada 2011r. (USA), 3 lutego 2012 r.
Forum Film


Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.


PRZECZYTAJ TAKŻE

„I am Marilyn Monroe. Read my Cinderella story”

Twarze Marilyn Monroe