Gdzie i kiedy toczy się akcja powieści togijskiego autora? Tego dokładnie nie wiadomo; prawdopodobnie w jakimś afrykańskim kraju przypominającym Rwandę czy Sudan. Z pewnością zaś dziesięć lat po bratobójczej walce. Gdzieś na linii demarkacyjnej oddzielającej życie od śmierci, dobro od zła.

Duchy przeszłości nawiedzające świat żywych nie pozwalają zapomnieć o wojennej traumie. Powracający po latach nie mogą odnaleźć się w świecie, w którym kiedyś przeżywali chwile uniesień. Wszystko uległo zmianie i wszystko jest w przebudowie. Nie ma tu już miejsca na gorycz i ból. Obowiązuje ideologia pojednania. Kraj stał się terenem nowych eksploracji i ekonomicznych podbojów. W tej scenerii narrator powieści próbuje odnaleźć dawnych przyjaciół z trupy teatralnej. Było ich trzech, a zostało…

W poetyckiej, wizyjnej powieści Efoui  stawia pytania o sens i możliwość życia w świecie, w którym doszło do bankructwa wszelkich wartości. Gdzie szukać ratunku, ukojenia, nadziei? W zapomnieniu? W pokusie odwetu? A może w cynizmie i pełnym sarkazmu dystansie wobec innych…


AUTOR:

Kossi Efoui (ur. 1962) pochodzi z Togo, studiował filozofię na uniwersytecie w Lomé. Wyemigrował do Francji na skutek represji politycznych wobec działaczy ruchu studenckiego, do którego należał. Jest cenionym dramaturgiem i powieściopisarzem, laureatem wielu nagród. Za Witajcie, powracające widma otrzymał w 2009 roku Prix des Cinq Continents, tę samą, którą kilka lat wcześniej nagrodzono Kielonka Alaina Mabanckou.


Patronem medialnym książki jest E-SPLOT:








FRAGMENT KSIĄŻKI:


Kiedy czytam te listy, wciąż jeszcze zdarza mi się cofnąć w czasie – szukam wskazówek, które pozwoliłyby mi wczuć się w tamtą atmosferę; ogarnąć jakoś grozę tego, co już wkrótce miało się wydarzyć.

Nagły rozpad wszystkiego, podział Glorii Grande, linia demarkacyjna, wybuch zbrojnych walk, cały kraj wypluwający się w tłumokach łachmanów – cała ta wojna, zwana w telewizji rywalizacją między regionami, jak gdyby chodziło o ludowe igrzyska, podczas których mistrzowie poszczególnych wiosek mierzą się w turniejach rzucania cebulą lub wyścigach beczek. Ta wojna, na której będzie można zobaczyć tubylców ścigających innych tubylców aż do kibli na przedmieściach.
Wszystko to stało się bardzo szybko – wybuchło jak nagły kłąb dymu z pozornie zagasłego ogniska.

Nic nie zapowiadało tamtych wydarzeń – może tylko przesycone strachem słowa, których słuchano z uchem przylepionym do radioodbiorników. Widziano, jak schną na słońcu, nakreślone niewidoczną ręką na murach granicznych – słowa, których nie dało się już usunąć z codziennego języka; słowa narastającej trwogi; słowa rozkazów wzywających „prawdziwe dzieci prawdziwej ojczyzny”, by były gotowe dopełnić „dzieła zemsty” na „obcych do szpiku kości”, którym obiecywano wieczyste męczarnie.

Widziano, jak wszystkie te słowa czepiają się ulotek, przerzucanych przez płoty na podwórka domów:

Czy to wieczorem. Czy to o poranku. Czy w godzinie, kiedy słońce wzywa, by odpocząć. Nie ma odpoczynku, nim zakończymy dzieło. Zbrojne ramię Kary ani na sekundę nie może odpocząć. Ani sekundy odroczenia dla tych, którzy na nią zasługują, ani dla ich potomków, którzy są ostatnim pokoleniem, ani dla ich żon i sióstr, które za sobą mają już ostatni poród. Słuchajcie uważnie, co mówi Totem o Głowie ze Słoniowej Kości: Pragnę, żeby to, co Konieczne, się dokonało. Pragnę, żeby to, co Konieczne, się dokonało. Czy to wieczorem. Czy to o poranku. Żelazo jest już gorące. Gotowe na nadejście czasów Wielkich Katuszy.


Jak kula ciśnięta w skupisko kul rozbija je, powodując wielki huk, Totem o Głowie ze Słoniowej Kości – dla kraju zwanego prawdziwym pojęcie fetysz, którego oblicze zastygło w morderczym grymasie – wywołał lawinę innych groźnych słów, płynących z ust większości ludzi. Również prosty lud – zbieranina „szczęśliwych idiotów, gdzieś tam urodzonych”, jak brzmiały słowa piosenki, którą Mozaya zacytował mi w liście – umilał sobie życie opowiadaniem makabrycznych i proroczych dowcipów.

Nikt nie pamiętał o tym, że Głowa ze Słoniowej Kości, na początku, zanim awansowała do rangi totemu, była tylko symbolem na mapie, wskazującym drogę łowcom słoni, którzy przybywali z odległych krańców Europy, by osaczyć bestie wokół wodopojów i dopaść je na ich ścieżkach, gdzie najwygodniej było je zabijać.

To tylko ślad po ludzkim pożądaniu, które rzuciło się nagle na słonie tak, jak zazwyczaj rzuca się na złoto – coś, co służyło niegdyś jedynie do oznaczenia terytorium łowów, miało teraz wywołać eksplozję.

Każdy, kto nie potrafił czysto wyśpiewać całej swej genealogii aż po Totem, uznawany był za Zwyrodnialca – istotę, której ludzki wygląd musi być podróbką.

„Panika na razie ogranicza się do słów” – pisał Mozaya, jak zawsze pewny siebie. Tak jakby mówił o ulewnych deszczach, zwiastowanych porywistym wiatrem, które w końcu nie nadchodzą; o tym, że ludzie szykują się do ucieczki i nie widzą nawet, że nagle, bez przyczyny, niebo się przejaśnia.

Ale ja wiem, że fanfaronada to maska najgłębiej zranionych.

(...)

Ogłoszono gromko, że zabrakło bibułek do skrętów, koniecznych, by kontynuować zbiorową praktykę samoleczenia za pomocą diabelskiego dymu – dymu z czystego ziela, które pozwala w jednym przebłysku zobaczyć jednocześnie cztery strony świata, a w miejscowym języku zwie się sierścią ziemskiej dupy.

Wieść obiegła salon, a potem opuściła go przez okno; w ogrodzie ktoś wskazał jej drogę do muzycznego kręgu, gdzie jeden z bębniarzy, już fruwający wysoko, odwołał się do Nowego Testamentu, który Christ Council for World Evangelisation rozpowszechnia systematycznie na ulicach, ze szczególnym uwzględnieniem szkół (wydanie kieszonkowe, tłumaczenie Louis Segond, wersja Imprimatur).

– Słowo bibułka pochodzi od Biblii – rzekł, wyrywając trzy przypadkowe strony.

Jakaś młoda dama oświadczyła, że dostaje czkawki na samą myśl o tym, że zdarza się jej w życiu być świadkiem czegoś takiego. Bębniarz odpowiedział, że prorok Jan od Apokalipsy miał wizję anioła, który wyciągnął doń rękę z książeczką, taką niedużą jak ta, i polecił mu ją zjeść. I prorok to uczynił. I spożył książeczkę.

– Jeśli zatem prorok mógł zjeść Biblię, to my możemy ją palić.

Ktoś wykrzyknął: Alleluja! Ktoś inny powiedział mu, żeby uważał. Ktoś stwierdził, że Jan od Apokalipsy nie może być nazywany prorokiem, bo jak o to chodzi, to on się absolutnie nie zgadza; bo jak o to chodzi, to dla niego nie było żadnego proroka po Jezusie Chrystusie. Na co ktoś zareagował żywo, twierdząc, że wprost przeciwnie – i zaczął recytować całą listę proroków: Kibamgu, Matsuan, Baha’ullah, Rael, Majtreja, Joseph Smith i wielu innych.

Ktoś powiedział, że aby być mesjaszem albo prorokiem, trzeba mieć na koncie przynajmniej jeden cud. Ktoś inny chciał wiedzieć, co dokładnie tamten rozumie przez cud, bo jak o to chodzi, to – uwaga! – on absolutnie nie może się zgodzić.

W zadymionym powietrzu salonu słowa ścierają się, zlepiając w grona gniewu. A młoda dama, której kwestia à propos czkawki otwarła drogę do wszystkich tych intymnych wyznań, czuje się chyba winna, usiłuje bowiem uspokoić najeżone towarzystwo: zmarszczyła groźnie brwi, ciskając na prawo i lewo groźne spojrzenia, wsparte głosem godnym naczelnego wodza:

– Trochę więcej szacunku dla wiary!

Jakby pacyfikowała niesfornych sztubaków, waląc ich jak leci po głowach torebką. W lewo. W prawo. Dookoła.

– Trochę więcej szacunku dla wiary! Trochę więcej szacunku dla wiary!

Ktoś powiedział coś o niekonsekwencji ludzi, którzy głoszą wiarę we wszechmocnego Boga, a gotowi są bronić jego honoru za pomocą kuchennego noża.

– Więcej szacunku dla wiary!

– Śmieszność nie zabija. Może tylko bogów i proroków.

Młoda dama szuka wzrokiem pomocy i dostrzega człowieka, który stoi w drugim końcu pokoju i peroruje od pewnego czasu. Wszyscy obecni słyszą, jak twierdzi, że choćby jutro jest w stanie wykazać, bo ma na to dowody, że cesarz Etiopii Hajle Sellasje – Niechaj będzie błogosławione Imię Jego! – jest mesjaszem ambasadorem kosmitów. I z tego powodu nie mógł umrzeć, jak głoszą rozpowszechniane od kilku dziesięcioleci fałszywe pogłoski.

Ktoś odpowiada mu, że czerwoni rewolucjoniści w Etiopii zrzucili cesarza z tronu już dawno temu i lekarze potwierdzili jego zgon.

Ale ani prawda medyczna, ani prawda historyczna o ostatnich godzinach Jego Chudziuteńkiej Wysokości nie wystarczają, by zbić mówcę z pantałyku – teraz zaklina się, że złożone do ziemi ciało to był tylko śmiertelny klon, który zastąpił Jego Nieśmiertelną Przewielebność.



Kossi Efoui, Witajcie, powracające widma
Tytuł oryginału: Solo d'un revenant
Tłum. Wawrzyniec Brzozowski
Liczba stron: 204
Oprawa: Miękka z obwolutą
Wymiary: 120 x 195
ISBN: ISBN 978-83-62376-11-7
Karakter, 2012