Fabuła Siostrzycy ma się wyjściowo tak :
Anglia, roku 1891, poznajemy jedenastoletnią Florence i jej przyrodniego brata Gilesa. Mieszkają oni w Blithe House, starej posiadłości na odludziu (wiadomo, powieść gotycka). Rodzeństwo, osierocone przez rodziców i utrzymywane przez wiecznie nieobecnego wuja, pozostaje pod opieką służby. Florence, mimo zakazu opiekuna – bo nauka szkodzi kobietom, rzecz wiadoma – zakrada się do biblioteki, w której stary fotel staje się jej szkolną ławką, a znani pisarze belframi: dzień dobry, panie Poe, dzień dobry, panie Szekspirze. Giles z kolei ma uczyć się pod okiem guwernantki. Panna Whitaker pojawia się w równie szybkim tempie, jak znika: ginie otóż na skutek nieszczęśliwego wypadku, konkretnie tonąc w jeziorze. Nowa nauczycielka przybywa niebawem, zwie się Panna Taylor i szybko oswaja się z nowym miejscem, w którym bez zahamowań ustala własne reguły. Mimo srogości zdobywa serce Gilesa – i tylko jego. Florence wyczuwa coś złowrogiego w nowej guwernantce, jakąś ponurą tajemnicę, którą według dziewczynki dla bezpieczeństwa mieszkańców Blithe House należy ujawnić.
Narratorką całej historii jest właśnie Florence, której trudno nie polubić od pierwszych stron książki, chociażby za jej feministyczny bunt, ale nie tylko. Dziewczynka opowiada własną historię w równie własnym, bo tylko dla niej charakterystycznym języku, pełnym uroczych neologizmów, jak na przykład: powieściując, niefortunnęło, palcoowijanie, bosostopowania, lustrzenie się. Przyznam, że na początku lektury Siostrzycy nieco mnie to drażniło, ale wtedy dopiero co rozpoczęłam walkę z uprzedzeniami, i wydawało mi się (!), że to kolejne udziwnienie, które niczemu prócz udziwnienia samego w sobie nie służy. Jednak już parę stron dalej język florencjański nabrał specyficznego uroku i rzeczywiście stał się nieodzowną częścią składową bohaterki i jej mystorii. Trudno w trakcie czytania tych językowych perełek nie pomyśleć ciepło o tłumaczce powieści, która spisała się tu znakomicie.
Odchodząc jednak od samego języka i poszerzając pole rozmyślań o losy i poczynania Florence, nie mam wątpliwości, że Harding to pisarz sprytny: dał czytelnikom bohaterkę, z którą od pierwszych stron nie sposób się nie zaprzyjaźnić, by następnie podważyć fundamenty tej szczerej zażyłości. Bo oto im więcej książek pochłania dziewczynka, tym bardziej się oddala od rzeczywistości na rzecz postrzegania otaczającego ją mikroświata w sposób do cna subiektywny. Jej zmysły wyostrzają się, pobudzając wyobraźnię, co przywodzi na myśl przypadłość bohatera znanej noweli Poego (Serce oskarżycielem), znanej nie tylko nam zresztą, ale i bohaterce Hardinga. Czytelnik czy czytelniczka jest więc w bardzo trudnej sytuacji, bo w toku lektury przychodzi moment, gdy niełatwo jest jednoznacznie ocenić jego/jej ulubienicę.
Jest coś takiego w Siostrzycy, co daje bardzo prostą, w jakiś sposób podstawową i zapomnianą przyjemność czytania, przypomina ona dziecięcą radość towarzyszącą wertowaniu pierwszych mrocznych książek w życiu: trochę się śmiałam, trochę bałam, czasem przewróciłam oczami, innym razem przeszły mnie ciarki, ostatnie rozdziały czytałam z otwartymi ustami, ale przede wszystkim nieustannie chciałam jak najszybciej wiedzieć, co dalej. Może właśnie to w dużej mierze sprawia, że Siostrzyca nie jest jedynie imitacją powieści grozy: aktywuje podstawowe emocje, budzi stępione zmysły, działa na nas tak, jak inne powieści na Florence. Zostajemy więc wciągnięci w tę przedziwną sieć relacji, która pozwala nam sobie wyobrazić, że i nasza historia może jest/będzie przez kogoś czytana, a historia tego kogoś przez kogoś następnego – i tak aż do jakiegoś końca.
John Harding, Siostrzyca
przeł. Karolina Zaremba
Wyd. Mała Kurka, 2011