High Places objawili się szerokiej publiczności w 2008 roku, kiedy jednocześnie wydali zbiór swoich wczesnych nagrań i pełnoprawny album zatytułowany po prostu High Places. Krążek, mimo że odległy od hard-coru, świetnie wpisywał się w kojarzoną z tą stylistyką filozofię DIY(do it yourself). Nagrany w domowych warunkach i ozdobiony artworkiem domowej roboty, uwodził intymnością i entuzjazmem, znanym ze stworzonego w podobnych okolicznościach debiutu CocoRosie. Dzięki wysokim ocenom w recenzjach i udanym koncertom tworzący zespół producent i multiinstrumentalista Rob Barber i wokalistka Mary Pearson z miejsca stali się nadziejami sceny alternatywnej. Dobry grunt pod tego typu granie zrobili Animal Collective, którzy rok wcześniej zachwycili świat albumem Strawberry Jam. W 2008 roku świat kochał freaków. Minęły trzy lata, po drodze nasi bohaterowie wydali średnio przyjęty album High Places vs.
Mankind
, a zainteresowania poszukiwaczy muzycznych miłości przesunęły się w stronę sceny basowej i swag generation. W takich okolicznościach ukazał się trzeci studyjny album High Places.



Symptomy zmiany widać było już na wspomnianym High Places vs. Mankind. W nagrania duetu zaczęło się wkradać coraz więcej smutku, a produkcja stała się zdecydowanie bardziej sterylna. Z perspektywy najnowszej płyty można uznać ten krążek za przejściowy. O ile tam ciągle cywilizacja ścierała się z naturą, o tyle teraz ta druga zdecydowanie góruje. Ciężko powiedzieć, czy miała na to wpływ przeprowadzka zespołu z Nowego Jorku do Los Angeles. Jedno jest pewne – przez tych kilka lat zespół okrzepł i odrzucił młodzieńczą naiwność. Wczesne teksty w stylu If you never take the first step. You cannot go too far odeszły w przeszłość. Pozostał delikatny głos Mary i zamiłowanie do rozbudowanej warstwy rytmicznej w podkładach autorstwa Roba. Original Colors to muzyka klubowa zaadoptowana do domowych pieleszy. Głębokie basy i dubowa produkcja w tym przypadku służą relaksowi, a nie parkietowym podrygom. W tekstach zaś króluje melancholia.


Album zaczyna się mocnym akcentem w postaci kojarzącego się z twórczością Lali Puny Year off. Deklamowane zwrotki i melodyjny refren robią spore wrażenie. High Places są formie i słychać to w kolejnych utworach. Sophia ujmuje swoją delikatnością, Sonora wprowadza odrobinę mroku, a kończące płytę Twenty-Seven to wokalna miniaturka w klimacie spokojniejszych nagrań A Sunny Day In Glasgow. Trwająca niewiele ponad pół godziny płyta iskrzy od ciekawych rozwiązań rytmicznych i zapadających w pamięci melodii. Warto się w nie wsłuchać. Nie tylko po zejściu z parkietu.


High Places – Original Colors
Thrill Jockey 2011