Na płycie instrumenty-płatki śniegu wirują, tworząc warstwę gęstego puchu długich kompozycji. 50 Words for Snow, w odróżnieniu od If on a winter’s... to niekoniecznie świąteczna płyta. Potrzebowała czasu, by zastygnąć w tej formie i będzie potrzebować czasu, by odtajać w uchu słuchacza. Pośród tylu synonimów słowa śnieg brakuje na niej tylko jednego, który artystka znająca swoich fanów pozostawia w domyśle. Niech będzie to poświąteczny podarunek. Muzyka.

Minęło sześć lat od czasu wydania Aerial i osiemnaście od The Red Shoes. Zaledwie kilka miesięcy od Director’s Cut, który nie przynosił wprawdzie premierowych utworów, ale starał się wycyzelować stare. Każąc czekać na kolejne studyjne wydawnictwa, artysta poniekąd sam ukręca na siebie bicz. Oczekiwania rosną, często stając się poprzeczką, którą przeskoczyć powinna innowacyjność i stopień dopracowania gotowego dzieła. Bush należy do grona muzyków spełniających te nadzieje. Nie ma potrzeby rozgrzewania się wspomnieniami przeszłych dokonań, by zrozumieć nowe wydawnictwo. Będzie to jednak instynktownie pierwsza reakcja na nieznajomy, chłopięcy falset otwierający Snowflake. Należy on do syna artystki i nie jest jedynym nowym  głosem, jaki usłyszymy (w rzeczywistości już na Aerial, w utworze Prelude można było usłyszeć Alberta McIntosha, czyli „Bertiego” lub – jak podpisano go w książeczce – The Sun. Pięć lat temu, było to jednak tylko kilka słów dziecięcego gaworzenia – Mamy... / Tato... / Pełno dzisiaj ptaków / Brzmi to jakby coś mówiły).

Spadający z nieba płatek śniegu woła złap mnie, złap mnie.
Odpowiada mu ciepły głos Bush fruń dalej, nie obawiaj się. Złapię Cię. Konwersacja trwa niecałe dziesięć minut, wypełnionych majorowymi akordami na fortepianie, wygłuszonymi uderzeniami bębnów oraz okazjonalnymi – jak prześwity w lesie – orkiestrowymi plamami barw. Wyższe tonacje intrygują, główny motyw uspakaja odnajdę Cię. Po takim wstępie zapadamy się w dwudziestoparominutową „zaspę”. Lake Tahoe również otwiera solowy fortepian. Wkrótce dołączają do niego ostrzegawcze głosy Lake Tahoe, nigdy nie zapuszczaj się tam, wprowadzając słuchacza w opowieść o kobiecie noszącej wiktoriańską suknię, która przed laty utonęła w jeziorze. Historia o duchu przekłada się na pełną wyczucia kompozycję, która kołysze to w przód to w tył duetem fortepianu i perkusji, ale i potrafi wywołać dreszcze dysonansowym akordem, jakie na The Drift stosował Scott Walker. Podobnie zresztą jak utwory kompozytora Lake Tahoe wydaje się rozrzedzoną zamiecią dźwięków, która zabudowuje pustkę muzycznymi wydarzeniami – „trzepotem” kastanietów, cichym pojękiwaniem gitary, nawet krakaniem wron. Od Misty bije już więcej ciepła. Jazzowy tusz na perkusji wprowadza słuchacza w opowieść o romansie ze śniegowym bałwanem. „Śnieg topi się w mojej dłoni”. Strumieniem basu Danny’ego Thompsona i perkusyjnymi kaskadami Stevena Gadda ścieka na podłogę. Gdzieś przed piątą minutą wchodzi kauczukowy efekt gitary Dana McIntosha. W finale kompozycja nabiera tempa, a dotychczas wprowadzane instrumenty kumulują się niby w masywną kulę śnieżną. Przy tym wszystkim utwór rozwija się tak naturalnie, że ze zdziwieniem odczytałem z licznika trzynastą minutę, kiedy to miękki bas zatrzymał cały ten „kulig”.





Trzy pierwsze kompozycje łącznie trwają ponad pół godziny. Każą docenić w muzyce rolę ciszy i przestrzeni. Obie potrzebne są, by niektóre akordy wybrzmiały z odpowiednią siłą i pogłosem. Druga strona Aerial stanowiła 42-minutową paletę barwną. Pierwsza połowa 50 Words... zmienia kolory z ciepłych na zimne, którymi Bush maluje równie złożony i piękny obraz. Obraz, który w drugiej części nowego albumu zmienia się wraz z Wild Man-em. Szybsze tempo, gęściej upakowane dźwięki, takie jak sitar, tybetańskie dzwonki czy organy, przypominają legendę człowieka śniegu. Dziwny efekt stworzyło nałożenie się głosów Bush i Andy’ego Fairweathera-Low, niepotrzebnie udziwniając tę skądinąd dość egzotyczną, jak na 50 Words..., piosenkę. Tak docieramy do pokrewnego How to be Invisible z Aerial, Wheeled in at Wheelers Street – pięknego, ale wzburzonego duetu z Eltonem Johnem. Utwór eksploduje rockowym instrumentarium jak Top of the City z The Red Shoes, a mimo to pozostaje balladą. Ani razu nie zapomina się, odpływając w jakąś sentymentalną solówkę, a na finał wybiera gospelowy duet pary zagubionych kochanków. Tytułowy 50 Words for Snow również trzymany jest w ryzach, tym razem przez matematyka, twórcę spisów i list, wymieniającego synonimy i neologizmy związane ze słowem „śnieg”. Efekt lekkiego drżenia gitary odbija się w tle. Wyliczankę napędza parowozowa perkusja i odgłosy zamieci, a na pierwszym planie – profesorski głos Stephena Fry’a. Po jednostajnej, a zarazem hipnotyzującej „lekcji” pozostaje złożyć autorski podpis – Among Angels. Tylko głos Kate Bush i dźwięki fortepianu. Perłę w śniegu trudno dostrzec, ale tej nie pokrywa nawet jedna warstwa „zaspoccina”, jak Fry określa śnieg w poprzedniej kompozycji. Klasyczny styl Burta Bacharacha czy Eltona Johna właśnie wystarczy Bush, by zwieńczyć tak pochłaniającą płytę.

Nie można będzie zrzucić tego wrażenia tylko i wyłącznie na karb zimowej depresji, jeżeli na najnowszym albumie autorki Hounds of Love usłyszy się nostalgię i rozłąkę. Niemal każda z kompozycji opowiada o potrzebie spotkania: zbłąkanej duszy z wiernym psem, kochanków na przestrzeni dziejów, płatka śniegu z ciepłą dłonią. Muzyka Kate Bush w podobny sposób roztapia się w uszach słuchacza, pozostawiając go z wrażeniem niedosytu, które zaspokoić może jedynie wysłuchanie albumu od nowa. Zło dla pociagów, bezechowy, skrzyp-skrzyp. Jej słowotwórstwo nie ma sobie równych. Powiedzieć o albumie, że jest bardzo dobry, to za mało. Jest inspirujący. Jego autorka nie zdziwi się zatem, jeśli słuchacze do listy pięćdziesięciu określeń na śnieg dopiszą kilka własnych.


Kate Bush – 50 Words for Snow
(2011)