_Wczesny listopad. Godzina dziewiąta. Sikorki tłuką się o szybę_. Powieść się rozpoczyna. Mężczyzna mieszka z psem Lyrą w domku nad jeziorem. Ma karmnik dla ptaków i tylko sikorki ulegają złudzeniu przezroczystości szyby. Słucha radia, pije poranną kawę. Palenie rzucił wiele lat wcześniej. Czuje się dobrze. Choć z braku lustra nie jest pewien jak czas obszedł się z jego powierzchownością.
O tym także jest książka Pettersona. O czynnościach, pracy, budowaniu przestrzeni wokół. Oswajaniu jej. Postaci w tej opowieści sporo pracują. Koszą łąki, pływają łódką pod prąd, przygotowują pola do zimy, karczują las, organizują spływ pni drzew. O przywiązaniu do ojca, ukrywanej przed oczami młodego chłopca namiętności, o sprawach, o których w kiepskich książkach i filmach mówi się po wielokroć z przesadnym patosem, tu ledwo się wspomina. Rekonstruujemy dramatyczne perypetie postaci na podstawie wprawnie wplecionych sugestii, umiejętnie wkomponowanych oznak. Poznajemy wybiórczo, nie wprost. Miarkuje się naszą ciekawość powrotami do chaty narratora w wieku zaawansowanym. Sprawy dzieją się jakby w tle uderzeń siekier, zamachnięć kosą, przy wtórze silnego uścisku na wiośle. Wysoka temperatura uczuć wykazywana jest poprzez igranie bólu w mięśniach, rywalizacji przy użyciu bosaków. Odkrywamy tajemnicę, która nie dotyczy zaginionego skarbu, a czegoś o wiele bardziej istotnego. Podejmowania decyzji trudnych i niosących ze sobą poważne zmiany w życiu kilku najbliższych osób. Brania za swoje decyzję odpowiedzialności lub też nie.
Główny bohater poszukiwał przez całe życie miejsca, w którym otaczać go będzie niezmącona cisza. Z archiwum pamięci przyjdzie mu jednak przywołać obrazy pełne barw, fizycznego wytężenia, czasem rozedrganych emocji, niezaspokojonej tęsknoty. W krótkich, ostrych obrazkach ukazane są tragiczne sytuacje, w których uczestniczył Trond. Utraty, zdrady, pożegnania, śmierć żony. O tym wszystkim mówi się tu jednak z dystansem, z odległości czasu, który minął. Tym bardziej dojmujący jest głuchy ból, który raz jeden wyrywa się z kart książki – poprzez szloch bohatera.
Nie napotkamy przy lekturze tej powieści łatwych schematów. Jak choćby obraz wojny, tu przywołany w mikroskali, w przestrzeni niewielkiej, nadgranicznej wioski. Zamiast sensacyjno-konspiracyjnych opowiastek, dostajemy postaci o bardzo „ludzkich” cechach, spełniające po prostu pewne ryzykowne zadania. Bez nadmuchiwania balonu i patriotycznych uniesień. W cieniu. Okupanci przedstawieni są jako młodzi i zagubieni ludzie, choć to oni mają broń i zabijają. Nie napotkamy tu jednak śladów taniego heroizmu. Podobnie jest z innymi, głęboko bolesnymi problemami przedstawionymi na kartach powieści. Utarte i łatwe sposoby ich przedstawiania zastąpione zostały oszczędnym, nieraz twardym, najczęściej gęstym, oddziaływującym na zmysły opisem. Stereotypowe okoliczności zyskały wymiar realnego dramatu. Tym mocniej przyciągającego uwagę i współuczestnictwo czytelnika, im spokojniej i pewniej opowiada o nich narrator.
Mówić o zdejmowaniu butów i odcinaniu gałęzi zwalonego przez wiatr drzewa i jednocześnie milczeć o głęboko ukrytym bólu. Ta recepta w tym przypadku się sprawdza. Ukazywać przemijanie poprzez drobne gesty, krótkie refleksje, z pozoru błahe czynności. Znakomicie wejść w skórę swojej postaci, oddać jej wewnętrzne drgnienia, duszności, mdłości – to udało się z powodzeniem. Nie jest to western, a tytułowa „kradzież koni” wcale nie jest kradzieżą. Niemniej twarde realia, zmagania z otoczeniem, coś co banalnie określa się jako szorstką, męską przyjaźń mogą przynosić skojarzenia z dzikim zachodem. Jednak „przygoda” u Pettersona odbywa się w zaułkach pamięci. Ta opowieść pochłania i boli. Choć o tym podobno możemy „zdecydować sami”.
--
Kradnąc konie
Per Petterson
Tłum. Iwona Zimnicka
Wydawnictwo W.A.B
2008