Ciekawych również z powodu ostatnich adaptacji Guya Ritchiego, który od pierwszej „randki” z ekscentrycznym detektywem najwidoczniej zaangażował się w wieloletni romans, z korzyścią tak dla renomy reżysera, jak dla cyklu powieści Arthura Conana Doyle’a. Specjaliści od komputerowych efektów specjalnych ponownie sięgną po narzędzia do generowania cyfrowego odpowiednika „dymu i luster”, z warsztatu XIX-wiecznego magika.


Inaczej niż technika śledcza głównego bohatera, film Ritchiego przechodzi od ogółu do szczegółu. Strasburg 1891 roku, wybuch bomby na ruchliwej ulicy. Londyn – identyczna sytuacja, wywołująca zamęt wśród przechodniów. Chaos w miastach odwraca uwagę od pedantycznego porządku terrorystycznych planów. Te poznać ma, grany ponownie przez Roberta Downeya Jr., Holmes, rozpracowując międzynarodową siatkę zamachowców. Jej  ślady, jak zdążyli się już domyślić czytelnicy Doyle’a, prowadzą do doktora Moriarty’ego. Geniusz zła i fizyki to przeciwnik godny detektywa. Nie fair byłoby wyjawiać wszystkie szczegóły, więc powiem tylko, że nemesis Holmesa zmierza do przyspieszenia jednej z największych tragedii XX wieku. Downeyowski Sherlock poradzić sobie musi z jeszcze jednym, większym nawet, wyzwaniem. Ślubem Watsona.


Nowa sytuacja, w którą wrzucają bohaterów scenarzyści, staje się okazją do podróży.
Francja, Niemcy, w końcu i Szwajcaria – wycieńczające tempo filmu Guya Ritchiego nie pozwala na postój w sklepie z pamiątkami. To znany z części pierwszej motor a(tra)kcji i szaleńczych przygód, operujący tym samym zestawem sztuczek. Ponownie pojawiają się montażowe urywki, odtwarzające tok rozumowania detektywa planującego akcję. Odświeżone zostaną zwolnione ujęcia i nagłe przyspieszenia, jak te w trakcie spektakularnej ucieczki przez las i z pociskami artyleryjskimi siekącymi drzewa w drzazgi. Humor sytuacyjny i żarty z Holmesowskiego ekscentryzmu ponownie staną się osią lub przyprawą wielu scen. Stąd wizyta w mieszkaniu detektywa, przekształconym (w przypływie nudy i fantazji) w gęstą dżunglę, będzie okazją do opanowania sztuki kamuflażu i maskowania inwektyw. A przy okazji – kolejnej próby otrucia psa.

W Grze cieni znajdziemy wystarczająco wiele oswojonych elementów, pozwalających ustrzec się zawrotu głowy, a jednocześnie dość nowych smaków, by nie uciąć sobie drzemki. Steampunkowa konwencja została ubarwiona galerią jeszcze barwniejszych niż za pierwszym razem postaci. Simza (Noomi Rapace, znana ze szwedzkiego pierwowzoru trylogii Stiega Larssona), przepowiadająca przyszłość cyganka, na stałe dołączy do drużyny. Mycroft (Stephen Fry), jako brat Holmesa, również da się (roz)poznać po osobliwym zachowaniu, jak paradowanie nago w obecności młodej małżonki Watsona. Grany przez Jarreda Harrisa James Moriarty, choć nikczemnością dorównuje pomysłowości głównego bohatera, jako postać pozostaje trochę bez zamysłu. Jest wprawdzie antypatyczny, lecz nie bardziej niż byle papierowa wycinanka, udająca człowieka.


Już pierwszy Holmes Ritchiego sporządzony był wedle bondowskiej formuły. Hazard, cygański czar, wytaczanie ciężkich dział (dosłownie)… a nawet jeszcze więcej pomieścić się musi w dwugodzinnym filmie, zostawiając kilkanaście cennych sekund na kalkulacje Holmesa, spazmatyczne jak uliczna bójka w tylnej alejce. Książkowy materiał narzuca kostium epoki. Film nie wystrzega się jednak anachronizmów. Przykładem najemnik ze zmienioną przez operację plastyczną twarzą, który nosi także szkła kontaktowe. Uwagę odwracają kostiumy, dostosowane do szerokości geograficznych. Już na początku Holmes przebiera się za chińskiego opiumistę. Obok nienagannie ubranych Brytyjczyków – fraki, surduty, kamizelki, meloniki – w fabule istotną rolę grają cyganie. Jeszcze większy „fajerwerk” stanowi scena w paryskiej operze. Wrażenie kostiumów do wystawianego w niej Don Giovanniego szybko zatrze szarzyzna niemieckich mundurów. Tempo nie może zwalniać. W Grze cieni wszystkiego jest w nadmiarze. Każdy kadr wypełniają setki godnych holmesowskiej uwagi szczegółów. Widz, jako detektyw-amator, wręcz proszony jest o ponowne zapoznanie się z wizualnym materiałem dowodowym, choć najpewniej dopiero po premierze wydania DVD filmu.

 
Sherlock Holmes w rękach Ritchiego, jak każda dochodowa franczyza, będzie rodzić kontynuacje, póki nie straci zainteresowania publiczności. Pomimo obwieszczenia prac nad scenariuszem do części trzeciej, trudno mi sobie wyobrazić jeszcze szybszą, pod względem montażu i akcji, detektywistyczną indukcję, efektowniejsze sceny walk, bardziej szalone ekscesy bohatera. Wystarczy zaoferować widzowi jeden, dobrze przemyślany trick. „Dwójka” hermetyczny Londyn zastąpiła tournée po Europie. Logicznym następstwem byłaby wiwisekcja protagonisty, mająca ukazać jego wewnętrzną walkę, zamiast niektórych mordobić w plenerze. Więcej luster, mniej dymu. Nie wiem jednak, czy warto Ritchiemu zapuszczać się w głąb terytorium Conana Doyle’a. W końcu to przymrużone oko pisarza zezwala na tak efektowną gangsterkę.



Sherlock Holmes: Gra cieni (Sherlock Holmes: A Game of Shadows)
reżyseria: Guy Ritchie    
scenariusz: Kieran Mulroney, Michele Mulroney    
muzyka: Hans Zimmer    
zdjęcia: Philippe Rousselot
grają: Robert Downey Jr., Jude Law, Rachel McAdams, Noomi Rapace, Jared Harri i inni
kraj: USA
rok: 2011
czas trwania: 129 min
premiery: 16 grudnia 2011 r. (USA), 5 stycznia 2012 r. (Polska)
Warner

Maciej Stasiowski - rocznik '85 (dobry rocznik), filmoznawca i audiofil. Laureat konkursu na najlepszy tekst krytyczny Kamera Akcja 2011, wyróżniony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka 2010. Rówieśnik wielu wspaniałych longpleji, m.in. "Misplaced Childhood" Marillion i "Hounds of Love" Kate Bush. Nieco spóźniony na pokolenie X i zbyt laicki na pokolenie JP2. Lubi amerykańską prozę spod znaku Kurta Vonneguta i Josepha Hellera.