Autor antologii tekstów surrealistycznych Przekleństwa wyobraźni konsekwentnie dokonuje wyborów nieoczywistych. Dotyczy to w jego esejach wielu spraw; ujawnia się zarówno, gdy chodzi o dobór interpretowanych tekstów, jak i przy konstrukcji własnych interpretacji. Wiele (i niewiele zarazem) mówią już tytuły: Produkcyjniak jako koszmar, Ból, Czar i Sp, Upadek rozpatrywany jako jedna ze sztuk pięknych czy Kolekcjoner szczelin. W konstelacji, której elementy pochodzą z geograficznie różnych światów, dominuje wschodnia czy też środkowo-wschodnia część Europy. I wtedy, gdy zajmuje się pisarzami stąd pochodzącymi, i wtedy, gdy opowiada o – nie dość zdaniem Gondowicza rozpoznanych – inspiracjach czy wręcz źródłach ich twórczości. Istotna będzie tu bez wątpienia Rosja z wszelkimi przyległościami, także we wspomnianym już eseju o Charmsie. To właśnie ten tekst autor dzieli na podrozdziały tytułowane kolejno gębami pełnymi bezczelności, wolności i octu. Soczysty język Gondowicza nie wytraca się w kurtuazyjnych gestach – gęba to gęba, nawet jeśli w tym samym tekście czytamy: Taka groteska nie jest już kategorią estetyczną, lecz egzystencjalną. Żadne wspomnienie o Charmsie nie notuje, by się kiedykolwiek uśmiechał. Dzieci, dla których pisywał błyskotliwe teksty, wręcz nienawidził.

Śledzenie tego, jak zbudowana jest sieć odniesień tekstu, skąd się, w gruncie rzeczy, wziął i jak funkcjonował, może wydawać się nużącym filologicznym zajęciem, które zainteresować ma szansę tylko grupkę owładniętych (odpukać) literaturoznawczym czy wręcz komparatystycznym szałem. Otóż sytuacja wygląda tak, że nawet opowiadanie o tym, co się dzieje z dziełem Bułhakowa w pracach Borysa Sokołowa nie pozostawia obojętnym, nie skłania do, by przywołać „technikę” z nieco innej przestrzeni, przewijania na podglądzie. Czytamy (na styl, na styl proszę zwrócić uwagę!): Bułhakow, pisarz z poczuciem humoru, działał dużo perfidniej.
A choć był też człowiekiem nie do końca poczciwym, paskudnie obszedł się z pierwszą żoną, nieładnie – z rodzeństwem, zdradzał szpetny antysemityzm i należał do zawistników, to nie powód, by szerzyć plotę, że jego trzecia żona już podczas śmiertelnej choroby męża puściła się z profesorem Związku Pisarzy, troglodytą Fadiejewem. Ale Sokołow nie zna wątpliwości
. Gondowicz je zna i dlatego czyta, a przynajmniej sprawia wrażenie, jakby był to jeden z podstawowych powodów. Opowiadając o tej (zostałam skutecznie zniechęcona) chyba nie najlepszej książce, warszawski krytyk zdradza też wiele własnych przekonań, ustaleń. W konfrontacji z Sokołowem nie odpuszcza ani trochę. Jego fascynacja Bułhakowem i przekonanie o indolencji rosyjskiego badacza skutkuje reakcją (przypominam, że nadal mówimy o badaniach literackich) bezkompromisową. Wcześniej było delikatnie? Czytajmy więc kawałek dalej: Skoro już o niesamowitościach mowa, zobaczmy, jak Sokołow błąka się wokół istoty rzeczy bez szans na trafienie w sedno. I jeszcze: Sokołow, historyk wojskowości, jest wobec dwuznacznych manewrów swego idola bezradny jak regularna armia wobec partyzantki. Teoretycznie można by było uznać te niezbyt sympatyczne krytyki za zapalczywość wobec badacza-konkurenta, mnie jednak interesuje tu coś innego – Gondowicz jest przejęty tą sprawą, to kontrola jakości na bardzo wysokim poziomie zaangażowania. Ironiczna, wyrazista, konstruktywna. 1:0 dla Gondowicza.

Równie mocno (czy może lepiej: równie intensywnie) ciekawi tłumacza Pereca polska literatura (to jeszcze nie o Witkacym) i tu z nie mniejszą werwą przystępuje do interpretacji. Tak jest wtedy, gdy mówi na przykład o Jerzym Stempowskim, który, zdaniem krytyka, piśmiennictwo współczesne, podobnie jak klasyczne, traktował najzupełniej instrumentalnie, jako tworzywo własnych wątków. Wyrazistość sądów towarzyszy głębokiej, jak sądzę, interpretacji. Bez wątpienia często wnioski postawione są w taki sposób, że pokusa polemiki czy choćby nieufności może być spora. W efekcie jednak podczas lektury o sprawach omawianych chce się myśleć dalej. Paradoks o autorze skłania do tego, by na nim nie kończyć. By jeszcze raz sięgnąć po Stempowskiego, by do samego Gondowicza jeszcze raz wrócić. Do ekskursji w historię, opowiadań i anegdot, które autor przedstawia czasem tak, jak gdyby przypominał wspólnie przeżyte przygody, czy choćby do fragmentów o Oberiutach, którzy umarli na swoją sztukę, ale z – co tu dużo mówić – rzyganiem też mają wiele wspólnego. Niestandardowe zainteresowania Gondowicza czynią go eseistą i krytykiem odrębnym, choć nie do tego stopnia, by interesujący był tylko dla sobie (figura to – nomen omen – paradoksalna) podobnych. Stefan Okołowicz czy Lech Sokół, dzielący zainteresowani z warszawskim krytykiem, to bez wątpienia nie jedyni, którym lektura Paradoksu o autorze przyniesie wiele inspiracji.

A i tak najwięcej jest o Witkacym. Nie szkodzi, że o Witkiewiczu napisano już wszystko, i to, że napisano już wszystko, też już napisano. Ale trzeba jeszcze napisać, że to jego zasługa. Niesłabnąca fascynacja (nadużywanie tego słowa, proszę mi wierzyć, uzasadnione jest w odniesieniu do piszącego) tym artystą przynosi teksty dotyczące między innymi spektakli potencjalnych. Czytamy więc o tym, co nie musiało zaistnieć na scenie, a co zaistniało w wyobraźni autora Pożegnania jesieni: konsekwentnie nieufnej wobec mimesis, wyrafinowanie sztucznej, przyjmującej za konieczne przywołanie elementów okropnych – życiowych. Obfite cytaty z Witkacego – co swoją drogą też świadczy o tym, w jaki sposób krytyk do niego się odnosi – w sąsiedztwie tekstu Gondowicza się nie gryzą. Nic nie zgrzyta, nic nie trzeszczy. I to trochę niepokoi, bo łatwo bezproblemowo przyjąć za dobrą monetę wszystko, co proponuje autor Pan tu nie stał. Lepiej, jak sądzę, zestawić go jednak z innymi badaczami, by nie powiedzieć: witkacologami. Nie chodzi o zabezpieczenie, raczej o wielostronny ogląd, którego ograniczenie do Gondowicza nie jest chyba konieczne ani – samemu chyba nie-apodyktycznemu autorowi – potrzebne.

Wyrazista interpretacja jego autorstwa, której podsumowywanie byłoby tu bezwzględnie chybione, dotyczy istotnych elementów Witkacowskiego świata, lecz zarazem takich, których znaczenie na przykład w lekturze Janusza Deglera jest niewielkie. W tym widzę ich – poza literacką atrakcyjnością – największą wartość. Tak jest w przypadku analizy jednego z pseudonimów? podpisów? wariantów? młodego Stanisława Ignacego. Maciej, złowieszczy Maciej ujawnia się Gondowiczowi w lekturach zbyt często, by mógł być zignorowany. Dyszący sobowtór pokazuje tu swoje oblicze – dodajmy: kolejne nieznane oblicze. W tekstach skupionych na biografii autora Nienasycenia czytelnik dowie się wiele i o narzeczonej, i o niepokojących grach niespokojnych młodzieńców w Zakopanem sprzed wieku, i o tym, że ojciec Witkiewicza, reagując na zachwyt syna Próchnem, pisał, że wszystko tam z papieru oprócz opisu kankana. Gondowicz pasuje do Witkacego, nawet do tego, który uśmiecha się spod szkaradnego młodzieńczego wąsa (tu zagadnienie: zdjęcia autorów jako przestroga dla młodzieży). Pasuje do języka, do rytmu tekstu. Pasuje, więc jego lektura wciąga, ale także: pasuje tak bardzo, że z zazdrości chce się go trochę odsunąć, żeby nie wyczytał wszystkiego.

PS Apeluję do Korporacji Ha!art o szersze wewnętrzne marginesy. Oszczędziłoby to czytelnikowi dość groteskowych wygibasów podczas lektury.


Jan Gondowicz, Paradoks o autorze
Ha!art, 2011