Dan Brown


Wydawać by się mogło, że marketingowe zombie książki à la wiadomy Kod już jakiś czas temu czytelnicy i wydawcy skrócili o głowę. Tym większe zaskoczenie, kiedy dowiadujemy się, że w „Krakowie, jakiego nie znamy” (i w okolicach), bohaterowie (oj, liczni) poszukiwać będą wielce tajemniczego zwoju pergaminu, krótko mówiąc – Testamentu Konstantyna (tak, tego cesarza Bizancjum). Oczywiście ów Testament ma dla losów świata znaczenie niebagatelne. Jego odnalezienie jest sprawą najwyższej wagi  – a skoro tak, akcja powieści nie może zacząć się w innym miejscu, niż na pustyni rodem z Indiany Jonesa (plus epizodyczny występ nawiedzonego naukowca poszukiwacza).

Niesprawiedliwie dla pary autorów – Małgorzaty i Michała Kuźmińskich – byłoby stwierdzić, że chcą spić resztki śmietanki z zamierzchłych sukcesów opowieści o poszukiwaniach świętego Graala. Klątwa Konstantyna jest raczej próbą ironicznej gry z tego rodzaju brownoklonizmem. Wyobrażam sobie, że chodziło o dezorientację czytelnika bądź puszczenie do niego tak zwanego oka, począwszy od złotych liter tytułu na okładce. Problem tylko w tym, że igranie z brownowską konwencją wyszło nijako, zaś ci, którzy dali się nabrać na haczyk złotych literek, z tej podróży śladami małopolskiego Graala zadowoleni z pewnością nie będą.

Aktorzy

Intryga rozwija się w realiach powojennych. Po stronach barykady stają dwaj „wujkowie” – Joe (Stalin) i Sam (wiadomo). A konkretniej – w starciu biorą udział wysłannicy amerykańskiego kontrkontrwywiadu wojskowego i NKWD, działającego pod czujnym okiem samego marszałka Berii (tak jest, napotkamy go na kartach powieści, choć wujkowie się nie stawili). Co prawda do tanga wystarczy dwójka, ale w tym przypadku mamy szpiegowski trójkąt. Do zgranej paczki rywali zimnowojennych (choć ten termin w rzeczywistości książkowej jeszcze nie istnieje) dołącza żydowski bojownik, mściciel i Samson w jednej osobie. Wydaje się, że jest on najmniej zainteresowany artefaktem z gatunku testamentów, a jego zamiary okazują się bardziej krwawe.

Przedstawmy zatem osoby dramatu: w narożniku good guys zubożały książę, najgorszy szpieg świata Michaił Mikołajewicz Romanow (zwany dalej po prostu Romanowem) – wyciągnięty z zakamarków Luizjany, odklejony od hojnej piersi butelczyny z resztkami burbona (upadek i degrengolada oczywiście spowodowane miłosnym zawodem). Romanow szpiegiem był stron wszelkich, a przy tym lwem salonowym, do misji testamentowej zwerbowany został szantażem. Partnerem i znakomitym kompanem Romanowa będzie nasz rodowity cichociemny, noszący prasłowiańskie imię (i wąs – choć krótko) Andrzej „Segal” Mewa – dwustuprocentowy patriota, którego do poszukiwań tajemniczego pergaminu skłoniły brak perspektyw i tęsknota do ojczyzny.
Panowie oczywiście są zdecydowanymi przeciwieństwami, zupełnie do siebie nie pasują, ale ich fraternizacja przebiega błyskawicznie: tuż po zapoznaniu się następuje skonsumowanie nowej znajomości, to jest solidne picie plus pierwsze wyznania.

W narożniku Czerwonych odnajdujemy majora NKWD po przejściach – jednookiego towarzysza Torfowa, któremu piracka opaska na oczodole bardziej przeszkadza w szpiegowskich zabawach niż budzi grozę u wrogów. Do Krakowa i okolic rzuca go ambicja, ale i nieprzeniknione spojrzenie nieapetycznego, a przy tym groźnego Berii (tu bardziej w stylu Jabby Hutta). Na dokładkę, by nie powiedzieć na gapę, dostajemy parę żydowskich bohaterów (wiadomo – kultowy krakowski Kazimierz…). Wspomniany Samson, czyli Awner Koen, agent Hagany (Szai), oraz jego przypadkowa towarzyszka Rebeka (zupełnie przypadkowo także Wielka Niespełniona Jeszcze Miłość Romanowa). Piękna ona, piękny on – vendetta plus romans, czyli seks i przemoc, a jak wiadomo takie zestawienie rodzi zwykle komplikacje.

 To tylko aktorzy pierwszego planu,  a postaci drugo- i trzecioplanowych jest tu bez liku. Ilu z nich można by opisać jako wyraziste, niezapomniane, nietuzinkowe kreacje? Cóż, autorzy największą sympatią obdarzyli Romanowa. Jego rola wydaje się kluczowa i najlepiej odegrana. Upadły książę na tle swoich raczej papierowych i raczej prosto ciosanych kompanów i kompanek jest postacią niemal skomplikowaną. To jego wkład w dialogi ratuje powieść w kwestii poczucia humoru. Na Romanowie skupia się nasza uwaga i jeśli patrzymy na zakamarki krakowskich dzielnic, to najczęściej właśnie jego oczami.

Miasto

Klątwa Konstantyna wpisuje się w modną i z powodzeniem w Polsce uprawianą odmianę powieści sensacyjno-kryminalnych w stylu retro. Akcja tych powieści zwykle toczy się w miastach: Marek Krajewski ma swój Breslau i Lwów, Marcin Wroński – Lublin. Z pietyzmem oddane realia miejskie, intensywny klimat oraz mocne charaktery w typie Eberharda Mocka stanowią o sile retroopowieści z rewolwerem. W przypadku Klątwy... mam jednak co najmniej dwa zastrzeżenia. Mnogość postaci sprawia, że trudno przejąć się losami ganiających za sobą agentów i osób przygodnych. Co gorsza, w poszukiwaniu „wielkiej tajemnicy” bohaterowie niemal dosłownie depczą sobie po piętach, co momentami sprawia wręcz groteskowe wrażenie.

Problem jest także z Miastem. Kuźmińscy z pewnością mają wiele ciepłych uczuć dla Krakowa. Bohaterowie krążą (chwilami niemal jeden za drugim, jak lemingi) po mieście, którego topografia została oddana z detalami takimi jak dokładne adresy (Karmelicka 20/20) – ale jakoś nie czuć wspomnianego retro. Co prawda ołtarza Wita Stwosza w kościele Mariackim chwilowo brak, Pod Baranami nie mieści się Piwnica ani kino, ale siedziba NKWD, na (bardziej tłumnym) Rynku zamiast w gustownych świątecznych budach przełomu lat 2011/12 handluje się mydłem i powidłem wprost z bruku. Dowiadujemy się o problemach z dostępem do prądu czy kanalizacji. Jednak nawet gdyby elementów z epoki było dwa razy więcej, wciąż brakowałoby czynnika decydującego: elementy scenografii nie tworzą mianowicie spójnego, przekonywającego, malowanego żywymi barwami tła dla zdarzeń. Za dużo tu mechaniczności, ruchów przypominających przesuwanie pionka po szachownicy, tekturowych dekoracji, zza których widać w prześwitach teraźniejszość.

Będzie fun?

Także postaci autorzy budują na sposób mechaniczny. Tak zwane życie wewnętrzne bohaterów jest mocno uproszczone i sprowadzone niestety do stereotypów (Polak – katolik, patriota, szlachcic, Żyd – mściciel, młoda Żydówka – ognista i temperamentna, człowiek radziecki – okrutny, a jednocześnie przerażony, i tak dalej).

Romanow et consortes nie dość, że są przewidywalni, to w dodatku rozdziały, zgodnie z tokiem których przemieszczają się w polu gry, zostały nadmiernie rozmnożone. Gdyby jeszcze to dość monotonne wydeptywanie krakowskiego bruku służyło jakiejś wyjątkowej intrydze, ale gdzie tam. Szybko można się zorientować, że kluczowe będzie dojście do tego, kim są CI JESZCZE INNI, bodajże czwarta ekipa biorąca udział w szpiegowskiej aferze. Ta zagadka zupełnie średnio trzyma w napięciu.

Jeśli zatem nie Miasto, nie Bohater(owie) i nie Zagadka – to co? Czym jeszcze może kusić Klątwa Konstantyna? Oprócz klimatów retro, globalnych konfliktów w tle i szpiegowskich rozgrywek Kuźmińscy „przyprawiają” swoją powieść dwoma niekoniecznie przystającymi do siebie elementami. Już sam tytuł i pozornie przyjęta konwencja jest mrugnięciem okiem do bystrego Czytelnika: „Hej! Pobawmy się razem popkulturą, przy okazji przemycimy ci do głowy wiele pojęć z obszaru «historia i architektura romańska na ziemiach małopolskich», będzie fun! A to wszystko tylko za 36,90! Pozdrawiamy ciepło – Autorzy”.  Skoro już tak, to niechże Klątwa... bardziej bawi, bo bez tego wiele nie nauczy. Puszczanie oka do czytelnika przybiera chwilami kuriozalne kształty, jak choćby w scenie, kiedy stróż w Teatrze Kolejarzy (element z realiów retro) monologuje nostalgicznie i złośliwie o przyszłych „kolejarskich” przedstawieniach: tramwaju z pożądaniem, czy pociągach pod specjalnym nadzorem. Miało być zabawnie i postmodernistycznie, a wyszło sztucznie i pretensjonalnie.

Od puszczania oka może rozboleć powieka, ale sprawy stają się poważniejsze, kiedy na scenę wkraczają tak zwane masy (cytując Romanowa – ludzie) i dokonują pogromu na nielicznej społeczności żydowskiej. Opis wydarzeń na krakowskim Kazimierzu nie epatuje okrucieństwem, ukazanie podłoża pogromu/ów, choć oczywiście płytkie, nie jest trywialne. Jednak połączenie w jednym tomie afery szpiegowskiej, opowiastki niemal łotrzykowskiej i kumplowskiej, gorącego romansu i rozbijających ów nastrój beztroskiej zabawy wątków związanych z Zagładą i polskim antysemityzmem ani nie dodało powagi harcerskim przygodom, ani nie pozwoliło spojrzeć na powojenne relacje polsko-żydowskie pod nowym kątem (a że można inaczej - patrz: Marcin Wroński, A na imię jej będzie Aniela).

Prawie Casablanca

Kuźmińscy napisali książkę porządną, w szerokim tego słowa znaczeniu – przyzwoitą (mimo frywolności językowej Romanowa, ale też dzięki niej). I choć wiele można Klątwie... zarzucić (choćby godzącą we wszelkie prawdopodobieństwo sytuację, kiedy skatowana przez NKWD Rebeka po naprawdę krótkiej rekonwalescencji oddaje się akrobatycznym erotycznym wygibasom), to jedno należy jej przyznać: czyta się. Jeśli przymkniemy oko na mrugnięcia okiem i zapomnimy o tym, że postaci mogą mniej szeleścić i bardziej zajmować naszą wyobraźnię – to widać wyraźnie, że Klątwa Konstantyna to efekt porządnej, rzemieślniczej roboty. Napisana ze zdrową sympatią do Krakowa, z postaciami może i naszkicowanymi, ale chwilami niepozbawionymi wdzięku, z dialogami niekoniecznie się skrzącymi, ale miejscami zgrabnymi i podawanymi w tempie porządnej serii z pepeszy. Kuźmińscy napisali książkę niegłupią, ale niestety posklejaną mało błyskotliwie z gotowych schematów. Jedną z wielu. Czy będzie to początek pięknej przyjaźni? (Lotnisko, mgła, rozstanie – bardzo filmowy finał, Szanowni Państwo). Póki co – wątpię. Raczej nie doczekamy się wycieczek szlakiem Romanowa, choć po lekturze Klątwy... kusi jednak, by wyskoczyć na spacer po Kazimierzu. Niezbyt długi, tak jak niespecjalnie długa będzie czytelnicza pamięć o Mewie, Rebece, Awnerze i najgorszym szpiegu na świecie.


Małgorzata i Michał Kuźmińscy, Klątwa Konstantyna
Świat Książki, 2011