Opera powinna w równym stopniu zachwycać umysł, oczy i uszy, od początku swojej historii jest czarowna, choć dziś znaczenie tego słowa ma inny wymiar niż na początku. Starobinski pokazuje przejście od czarów w sensie dosłownym, nieodłącznego elementu świata bogów i antycznych mitów, do czarów w sensie przenośnym, czyli „ekstazy, entuzjazmu, upojenia”, którymi tchnie cały utwór i które udzielają się widzowi. Obok magii świata nadprzyrodzonego pojawia się ziemska namiętność i uczucia doprowadzone do skrajności, którym ulegają zarówno bohaterowie oper, jak i widzowie oczarowani śpiewem. Opera to eksces, nadmiar wrażliwości i przekroczenie języka, który porwany przez muzykę robi to, czego nie mogła dokonać poezja: doprowadza emocje do skrajności – do szalonego upojenia i największego szczęścia. Muzyka pokazuje nadmiar, o którym nie może zaświadczyć język, wykraczając poza dyskurs i tym samym podkreślając jego granice. O reszcie nie mówię – śpiewa Figaro u Mozarta. Ta nieredukowalna „reszta” należy do muzyki, to ona prowadzi do oczarowania. Czary ukryte są w pieśni (enchantment), w operze europejskiej czarodziejki nie będą miały innej władzy niż ta, jaką im daje ich ciało, głos i życie, jej najwyższa moc objawia się w paru zmysłowych momentach, jakie rodzi śpiew.
Czytam wstępny rozdział Czarodziejek i wciąż z niedowierzaniem spoglądam na nazwisko na okładce: czy to aby na pewno Starobinski, czy jednak późny Barthes? Szybko jednak się wyjaśnia, że tak naprawdę nie chodzi tu o zmysłowe doświadczenie opery, cielesne urzeczenie głosem, balansowanie na granicach dyskursu i próbę zdania relacji z własnego zachwytu, a więc z tego, co – przynajmniej według Barthesa – trudno pomieścić w języku. Celem Starobinskiego jest śledzenie motywów urzeczenia, cudowności i namiętności w operach i tekstach podejmujących ich tematy. Do tego rekapitulacja kilku historycznych sporów i dyskusji, a wszystko to naprawdę mało inspirujące.
Chwilowo narzucające się podobieństwo twórczości Barthesa i Starobinskiego zaraz potem przeradza się w skrajną różnicę, odpowiadającą zupełnie odmiennym typom pisarstwa i naukowości.
Jeśli do takiego rozumienia lektury i reżyserii dodać biografie najważniejszych przedstawicieli obu typów naukowości, uzasadnione okaże się twierdzenie, że bycie hermeneutą dobrze wróży na przyszłość: brawurowi i niepokorni Foucault i Barthes odeszli stosunkowo młodo i wiadomo, w jakich okolicznościach, wyważeni i rzetelni Gadamer i Lévi-Strauss przekroczyli setkę, a Starobinski wciąż ma się świetnie i powoli do setki dobija. Nie wiem jednak, czy i literaturze wróży to dobrze. Jeśli wziąć przykład Czarodziejek Starobinskiego, to długowieczność autora okupiona jest śmiercią czytelnika, który z nudów umiera nad lekturą.
Słynny znawca twórczości Rousseau bez wątpienia szuka porozumienia z operą i trzyma się blisko tekstu, jak sam zaleca. W swoich dociekaniach jest tak skrupulatny i rzetelny, że tylko raz zdarza mu się wyjść z biblioteki do opery, by później w jednym akapicie zdać relację ze swojego doświadczenia: zagłębiłem się w opowieść inicjacyjną. Poprowadzili mnie ku sercu tajemnicy i cudowności. To jedyny eksces, jaki autorowi się zdarza, poza tym, pisząc o zachwycie operą, pozostaje w pełni profesjonalny – trzyma swoje emocje na wodzy, sam usuwa się w cień i przywołuje kolejne nazwiska od Rousseau przez Stendhala po Balzaka – tak, ci panowie uważali, że opera jest zachwycająca i wywołuje u słuchacza skrajne emocje.
Choć Starobinski pisze, że namiętność przedstawiona na scenie nierozerwalnie złączona jest z tak samo intensywnymi uczuciami wywoływanymi przez muzykę u publiczności, to czarowność wpisana w tematykę oper, a nie oczarowanie ich odbiorem stanowi główny przedmiot zainteresowania autora. Na okładce i wewnątrz tej ładnie wydanej książki znajdują się intrygujące wizerunki ciem. Przypuszczamy, że lecą one w stronę operowego światła, całego tego blichtru, który pomimo ewidentnej sztuczności potrafi wywołać autentyczne uczucia. Starobinski jednak nie podąża za nimi w stronę wykładanych czerwonym pluszem foteli operowych widowni, ale jako książkowy mól zamyka się w bibliotece i tu wystawia omawiane opery. Autor niestety nie śpiewa, a odczytuje kolejne fragmenty książek twórców słuchających oper i piszących je, nie ma tu żadnej tanecznej brawury, tylko monotonny wywód i poruszanie się między regałami, brakuje też baletowej lotności –zamiast tego musimy borykać się z pozbawionym życia tekstem. Starobinski podkreśla, że współcześni wykonawcy i odbiorcy muszą szukać nici porozumienia z pierwotnym zamysłem twórców. W jego wydaniu nie polega to na wczuciu się w temat i muzykę – choć to właśnie silnie subiektywne urzeczenie podkreślane jest w przywoływanych przez autora relacjach innych, które niby traktuje jako swoje – ale na rozsupływaniu kolejnych wątków, poszukiwaniu ich śladów w literaturze i śledzeniu rezonansu, jaki opery czy też ich historyczne wykonania wywołały. Pisząc o kolejnych przekształceniach operowych tematów, o ich literackich źródłach czy też odnajdując w twórczości europejskich pisarzy motywy operowe, Starobinski pokazuje swoją niebywałą, wręcz przytłaczającą erudycję. Ale co z tego, jeśli nie potrafi przekuć jej w dobrą literaturę.
Gdyby nie to, że autorem tej książki jest Starobinski, w stosunku do którego wysokie wymagania są zupełnie uzasadnione, być może byłbym dla Czarodziejek bardziej życzliwy, bo znajduję w nich kilka lepszych momentów, jak choćby esej o różnych rejestrach nadmiaru w Don Giovannim. Zdarza się też, że połączenie słów autora z dobrą znajomością muzyki, którą komentuje, pozwala czytelnikowi ożywić ten na ogół nudny tekst, bo pojawia się szansa osobistego zaangażowania. Niestety o wszystkich dobrych wrażeniach zapomniałem, gubiąc się w archeologiach motywów i między regałami biblioteki, po której autor ciąga nas bez wyraźnego celu. To nijaka książka: ani nie stanowi rzetelnego omówienia opery (zdarzają się tu rozdziały naprawdę mało odkrywcze, ocierające się o banał), ani subiektywnego, oryginalnego głosu na jej temat, którego zresztą oczekiwałem, skoro wciąż jest mowa o oczarowaniach, namiętnościach i urzeczeniach w operze i za sprawą opery.
Być może nie bez powodu ćmy przegrywają z motylami na kolory i powinny pozostawać w cieniu. Ostatnio miałem do czynienia z dwiema – obie krążyły wokół opery. Dałem się zwieść intrygującej i zachęcającej okładce Czarodziejek i równie frapującej zapowiedzi Halki w Operze Krakowskiej. W obu wypadkach liczyłem na to, że te ćmy pomogą mi zbliżyć się do artystycznego blasku. Niestety obie prowadziły raczej do świecy, którą dość mocno się sparzyłem.
Jean Starobinski, Czarodziejki
przeł. Maryna Ochab, Tomasz Swoboda
słowo/obraz terytoria, 2010