Scenografia rozniesiona w strzępy. W centrum sceny wnętrze domu jak z kubistycznego obrazu – każda część widziana z innej perspektywy. Tylko jedna ściana jest pionowa, na środku sceny stoi lodówka – symbol powszechnej konsumpcji. To z tej lodówki Jakub Szela (Krzysztof Dracz) wyciągnie potężny udziec, by go rozporcjować za pomocą swoich superostrych stalowych noży. Na lewo od lodówki coś jakby salon: piękna stara sofa, nieco podniszczona, w sąsiedztwie obskurnej kanapy. Podobnie jak gryzą się ze sobą sprzęty, nie pasują do siebie bohaterowie sztuki – wyrwani z różnych przestrzeni. Na prawo od salonu znajdują się drzwi do łazienki, umocowane na pochyłej, walącej się ścianie. Drzwi trzeba przytrzymywać jak klapę w podłodze, żeby nie opadły pod swoim ciężarem. Trudno powiedzieć, czy właśnie z powodu siły ciążenia wszyscy chcą w tej łazience popełniać samobójstwa, czy ciążą im raczej kredyty mieszkaniowe. Prezentowana przestrzeń jest kakofoniczna i nieprzyjazna. Bohaterowie sztuki nie czują się bezpiecznie nawet we własnym domu i w jego najbliższym otoczeniu. Z tyłu czerwony aksamit – dobre tło dla kolejnego obrazu Matejki. A i okoliczności sprzyjające, bo na scenie robi się historycznie. Tylko że ciężka materia jest rozłożona nierówno, niedbale, nie współgra z nowoczesnymi elementami scenografii: stalową konstrukcją umieszczoną nad sceną, przypominającą rysunek techniczny mieszkania, o którego kupno walczą bohaterowie. Wspomnieć też trzeba o stosie biurowych krzeseł, połamanych, zbezczeszczonych i prawdopodobnie skazanych na spalenie, a także o kosach i cepach ustawionych w kącie – cierpiących na bezczynność. Krzesła biurowe to ostrzeżenie przed współczesną rabacją, buntem tych, którzy nie są w stanie spełnić swoich marzeń w świecie rządzonym przez drapieżny kapitalizm. Chłopskie narzędzia zbrodni to nieme symbole historii, której nikt nie chce wypowiadać. Demon rabacji ujawnia się od czasu do czasu w spazmach sfrustrowanej dziewczyny (Klara Bielawka), która wykrzykuje: „Nie! Nie zrobimy tego!”. Nie można nie zauważyć śniegu, który przyprószył delikatnie całą scenę, „nadając” wszechogarniającemu chaosowi scenografii chłodny odcień.
Przelewana na scenie krew, świetnie się skomponuje ze śniegiem. Jedno zimne, drugie gorące, a wspólnie tworzy narodowy klimat.



Scenografia wprowadza wrażenie chaosu, język zaskakuje, bohaterowie kipią ekspresją. W tym spektaklu wszystko przeciwstawia się wszystkiemu, jedno jest bardziej wyraziste od drugiego. Niestety zderzeń już nie widać, bo konsekwentnie przeprowadzana strategia szokowania zamienia się w konwencję. Spektakl Strzępki i Demirskiego to żonglerka słowami i obrazami. Publiczność raz po raz wybucha śmiechem i czeka na kolejne uderzenia, zaskoczenia i niespodzianki. Nie dokonuje się żaden wstrząs, bo sztuka oparta jest na założonym z góry koncepcie. Nie ma punktu wyjścia i dojścia. I choć zastosowane pomysły są niezwykle atrakcyjne, to wpędzają odbiorcę w bierność. Co więcej, spektakl jest tak pomyślany, by przemawiał do naszej plebejskości. Nastawiony jest przede wszystkim na efekt i ten efekt uzyskuje. Publiczność zgromadzona podczas festiwalu Boska Komedia w teatrze Łaźnia odgrywa w przedstawieniu swoją rolę – rolę potomków Szeli, których najbardziej elektryzuje moment odcinania palców. Metateatralna wstawka „Współczesny performance nie zna granic” sugeruje, że nie tylko nam zagrano, ale i nami zagrano. Ci na scenie chcą chleba, a my chcemy igrzysk.

Przedstawienie rozgrywa się w dwóch nachodzących na siebie planach czasowych – historycznym i współczesnym. W rozszyfrowaniu realiów mają widzowi pomagać slajdy, nierzadko w humorystyczny sposób informujące o miejscu i czasie akcji. Po stronie historii jest rabacja galicyjska i Szela, po stronie współczesności ludzie młodzi: rozczarowani, zaplątani w kredyty, przepracowani. Młodym gniewnym udziela się atmosfera wiszącego w powietrzu mordu, a zdrajca narodowy zaczyna mówić o kredytach. „Może mam powody, żeby pić” – bełkocze Szela i w chwilę później tłumaczy, że dwadzieścia cztery godziny to mało, by dokonać zmiany. A jemu się udało. Pomysł na stworzenie nowej historii nie wystarcza, brakuje w nim bardziej skomplikowanych treści. Problem, który przywołany został wraz z wprowadzeniem postaci Szeli, gubi się w upraszczającej paraleli – ludzie uwikłani w kredyty to byłe chłopstwo, odrabiające swą pańszczyznę na rzecz szlachty, czyli banków. Ze spektaklu, w którym tyle się działo, daje się wyciągnąć zaledwie kilka myśli, które wystarczają do konceptualizacji historii, ale nie do jej rewindykacji.



Jednym z momentów zasługujących na uwagę jest scena wigilijna, podczas której pojawia się Szela. Jest pijany, wzbudza jednocześnie strach i obrzydzenie. To ojciec, od którego nie można się uwolnić, bo uczucie wstydu towarzyszy dzieciom nawet w ich nowych mieszkaniach. Poczucie wstydu narodowego, kompleks chłopskości i zakłamanie historii ukazane zostają przez pryzmat wstydu rodzinnego. Wszyscy chcemy być przyszywanymi dziećmi większych i wspanialszych ojców, gdy widzimy, że nasz własny pije pod sklepem.

Czy dałoby się opowiedzieć historię z perspektywy Jakuba Szeli bez rozbrajania zdrajcy śmiechem i wkładania mu w dłonie zestawu noży domokrążcy? Konwencji jest wiele. Po jedną z nich sięgają Strzępka i Demirski i nie ma już odwrotu – na wigilijnym stole musi pojawić się jesiotr. A jak mamy jesiotra tam, gdzie powinien być karp, to staje się jasne, że w grę wchodzi Bułhakow i jego słynne: „Jakże to, jesiotr nie ma nic do rzeczy, skoro jest zepsuty?”. Karnawalizacja w ujęciu Bachtina jest żywiołem świętowania, z którym wiąże się bunt i drwina z samego święta. Termin wydaje się bardzo przydatny w rozmowie o spektaklu Strzępki, w którym co rusz pojawia się idea świętowania i krwawych zapustów. Szela proponuje nowe święto, takie, które w końcu będzie jego własne, bo w przeciwieństwie do zbłąkanego wędrowca (Dobromir Dymecki), ma dosyć obchodzenia nieswoich uroczystości.



Spektakl ukazuje alternatywę oficjalnej wersji historii.  Twórcy udowadniają, że możliwe jest pomyślenie historii Polski w taki sposób, by zdrajca okazał się bohaterem narodowym. Sam pomysł nie wystarcza jednak, by stworzyć ciekawą artystycznie wizję świata wywróconego do góry nogami. Strzępka i Demirski skupiają się na krytyce rzeczywistości, nie mówiąc niczego nowego. Ich świat ma poprzewlekane na drugą stronę rękawy, poodginane części garderoby, ale nie działa według własnych zasad. Zestawia elementy, ale nie poszerza perspektywy i nie zmienia myślenia. Przedstawienie Strzępki i Demirskiego zadawala się paralelami i kurczowo chwyta się aktualności – bawi widza wyśmiewaniem polskich kotletów i sceną załatwiania kredytu. Nie dorasta do rangi groteski, a poprzestaje na ludycznych obrazkach.

Po całym zamieszaniu widz zostaje uspokojony – nikt tutaj Szeli rehabilitować nie zamierza. A jego potomkowie z wszelkich możliwych rehabilitacji wybraliby Ciechocinek, bo nie wiedzą, „po co to wszystko”, ale wiedzą, że „my się już nie zabijamy”. Zarabiamy na wakacje w Egipcie, na które zabieramy ze sobą kotlety w słoiku. A w wolnym czasie chodzimy do teatru i oglądamy W imię Jakuba S.. Czy to wstyd?


Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy im. Gustawa Holoubka
W imię Jakuba S.
reżyseria: Monika Strzępka
tekst: Paweł Demirski
scenografia: Michał Korchowiec
muzyka: Jan Suświłło
ruch sceniczny: Rafał Urbacki
obsada:
Klara Bielawka
Krzysztof Dracz
Dobromir Dymecki
Sławomir Grzymkowski
Anna Kłos-Kleszczewska
Małgorzata Maślanka
Paweł Tomaszewski