Książkę czyta się jednym tchem, odczytując uwagi końcowe dowiadujemy się jednak, że jest ona owocem cierpliwej i wielogodzinnej pracy archiwisty. Choćby egzotycznie i zagadkowo brzmiące tytuły rozdziałów, dotykające istoty opisywanych zjawisk, wymagały miesięcy poszukiwań, czytania, selekcji. Kiedy bliżej przyjrzymy się konstrukcji poszczególnych części, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że Pollack wiele nauczył się od Ryszarda Kapuścińskiego, którego reportaże tłumaczył. Tytuł jest dla niego zawsze słowem kluczowym rozdziału, jego wyjaśnienie następuje w kulminacyjnym punkcie opowieści. Innymi słowy, tytuł stanowi zagadkę, treść rozdziału — rozwiązanie. Pollack nauczył się od „mistrza reportażu” wyłapywać określenia zjawisk, nazwy i pojęcia charakterystyczne tylko dla środowiska, które chciał opisać.
W reportażu historycznym mamy zazwyczaj do czynienia z narratorem autorskim, zewnętrznym wobec świata przedstawionego. U Pollacka jest trochę inaczej. Na początku autor, przyjmując postawę historyka, kreuje narratora bezstronnego, obiektywnego i zdystansowanego. Jednak powieściowe środki i gawędowa stylistyka sprawiają, że stopniowo przeobraża się on, przyjmuje rolę powieściowego narratora, który często zmienia perspektywę. To właśnie połączenie obiektywnej narracji oraz historycznej treści z gawędowym stylem, pierścieniową kompozycją i fabularnością typową dla powieści sensacyjnej powoduje eklektyczność, którą nazwałabym nie hybrydycznością, a „hydrowością” – złączeniem w jedno, niepowtarzalnym scaleniem różnych elementów, jak w ciele mitycznej hydry. W Cesarzu Ameryki przyjęta przez narratora obiektywna postawa oraz opisywane historyczne fakty kontrastują, a mimo to pozostają trwale zespolone, z jej powieściową formą i stylem. Połączenie to realizowane jest, jak zobaczymy, kosztem narratora, który zaczyna rezygnować ze swojej bezstronnej pozycji wraz z rozwojem fabuły. W tej sytuacji czytelnik Cesarza Ameryki powinien zadać sobie pytanie, czy atrakcyjna forma powieści nie odkształca historycznych faktów? Czy nie niszczy, pomijając je, zdarzeń nieciekawych, nieatrakcyjnych fabularnie?
Jednym z celów książki Pollacka jest chęć wskazania przyczyn zjawiska emigracji galicyjskich chłopów do Ameryki pod koniec XIX wieku.
Moim zdaniem Martin Pollack zdecydowanie przecenia negatywny wpływ opowieści pośredników o amerykańskim raju. Choć wspomina o innych przyczynach wyjazdu za morze, takich, jak głód, epidemie, brak ziemi pod uprawę, zdecydowanie opowieści właśnie stawia na pierwszym miejscu. A przecież, jak się wydaje, chłopi zmuszeni byli do wyjazdu przede wszystkim ze względu na złą sytuację materialną. Małorolni mieszkańcy Galicji, którzy posiadali na przykład zaledwie dwa morgi ziemi i ośmioro dzieci, musieli patrzeć na ich śmierć. Gdyby zatem nawet pośrednicy nie zaczęli opowiadać im o rajskiej Ameryce, pewnie znalazłby się inny pretekst do wyjazdu. Pollack tymczasem twierdzi, że nagłe wędrówki (…) wywoływała, jak to często bywa, krążąca od wsi do wsi plotka, nikt nie wie kto ją puścił w obieg. Plotka nie jest, jak się wydaje, najtrafniejszym określeniem, w pełni oddającym charakter „galicyjskich opowieści”. Słowo to jest w języku polskim nacechowane pejoratywnie, kojarzy nam się po prostu z kłamstwem. Błahostka, drobna rzecz, raniąca czasem bardzo dotkliwie, lekka i ciężka jednocześnie. Czy można w ten sposób nazywać opowieści, które spowodowały, że — dla głodnych i spracowanych, nie znających niczego poza własnym podwórkiem chłopów — świat się otworzył? Wielu z tych ludzi zmieniła legenda o amerykańskim raju, dała im nadzieję. Sprawiła, że przez moment mogli poczuć się podróżnikami, odzyskać wolność, być panami własnego losu. Ci, którym udało się wzbogacić, wracali do domu po latach jako bohaterowie – Amerykanie. Pollack nie zauważa terapeutycznej funkcji „plotki”, jej mitotwórczej siły. Stwierdzając, że wymyślane przez pośredników narracje były przede wszystkim niezwykle perfidną formą manipulacji, odkrywa tylko jedną stronę medalu. Bo czy jednak opieszałość i nieskuteczność cesarskich urzędników, który zadaniem było powstrzymywanie emigracji, wsparcie materialne i pomoc najuboższym nie przyczyniła się w równym stopniu do masowych wyjazdów chłopstwa? Najniższą warstwą społeczną manipulował każdy, robili to zarówno księża, urzędnicy, żandarmeria, jak i sam cesarz Franciszek Józef. Pollack skupia się na wątku opowiadającym o działaniach agentów, ponieważ jest on atrakcyjny fabularnie. Innymi słowy, da się z niego ułożyć trzymające w napięciu opowieści.
Galicja to kraina, w której egzystencja toczy się równocześnie w dwóch wymiarach: rzeczywistym i mitycznym. Tę rzeczywistą sferę faktów opisuje Martin Pollack, przyjmując postawę obiektywną. Galicja jest w jego oczach „Golicją i Głodomerią”, krainą zamieszkałą przez ubogich chłopów (naiwnych i leniwych), którzy dają sobą manipulować. Próbując być obiektywnym historykiem, Pollack w żaden sposób nie dociera do drugiego wymiaru Galicji. Na ten wymiar składają się zarówno dawne, przekazywane z pokolenia na pokolenie ludowe opowieści o urokach, królu węży, zbójnikach i przemytnikach, jak te przekazywane przez pośredników i pochodzące z czasów Franciszka Józefa. W Galicji opowieść zawsze uzupełniała niedostatki rzeczywistości, przykrywała to, co bolesne, pozwalała egzystować dalej. „Austriackie gadanie” – określenie pochodzące z tamtych czasów – doskonale oddaje charakter tych opowieści, które były zarazem bzdurne i swojskie, charakterystyczne dla tamtej krainy. To dzięki tym „galicyjskim opowieściom” mogła powstać doskonała Haškowa kreacja dzielnego wojaka Szwejka.
Z faktów zgromadzonych w książce Pollacka wyłaniają się dwa przeciwstawne modele biografii galicyjskich emigrantów. Pierwszy z nich, o wiele rzadszy, reprezentuje w książce między innymi życiorys Alberta Ballina, ubogiego, ale przedsiębiorczego i sprytnego Żyda, który z biedaka awansował na zarządcę największej spółki morskiej, przewożącej emigrantów za morze. Drugi natomiast to życie anonimowego analfabety (naiwnego chłopskiego romantyka?), który przybywszy do Ameryki, za marne pieniądze pracuje w kopalni, a w końcu ginie w wypadku. Chociaż ten ostatni wzór był o wiele częstszy, lista chętnych do emigracji chłopów nie malała, tak silne było przekonanie o tym, że nigdzie życie nie może być bardziej uciążliwe niż w Galicji.
Po lekturze Cesarza Ameryki zostaje wiele prawdziwych i obiektywnych obrazów. Oprócz opowieści o nieprawdopodobnych i zabawnych przygodach emigrantów, Pollack przedstawia fakty wstrząsające i okrutne: proceder handlu delikatnym mięsem (sposoby uprowadzania młodych dziewcząt, które zmuszane były „za morzem” do uprawiania prostytucji), świadome oddawanie przez mieszkanki Galicji dzieci obcym kobietom, które miały za zadanie doprowadzić do śmierci noworodków, czy pozostawianie przez agentów ograbionych z pieniędzy chłopów za rosyjską granicą.
Okazuje się, że „galicyjskie opowieści”, oglądane z dystansu, mogą wydawać się śmieszne, a wiara w nie może być postrzegana jako naiwność, świadczyć o ograniczeniu. Efekt zdystansowanego spojrzenia na masową ucieczkę z Galicji, która miała miejsce pod koniec XIX wieku — musi być zaskakujący. W oczach mieszkańców tych terenów emigranci nadal są uważani za wielkich bohaterów i ludzi sukcesu, nie zaś za naiwnych nieudaczników, których zgubiła utopijna wiara. Wobec braku winnych, kogoś jednak trzeba obarczyć odpowiedzialnością za zapisane na kartach historii zjawisko. Pytanie tylko, czy winne musi być nasze mityczne galicyjskie gadanie, nazwane zwykłą plotką?
Martin Pollack, Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji
przeł. Karolina Niedenthal
Czarne, 2011